Stara baśń. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
że niewidzialna ręka zwierza i wilkołaka odegna, smoka i węża nie dopuści.
U ogniska warzyła się i piekła wieczerza, a że gość był w chacie, dostatniejsza niż powszednio. Ćwierć kozłowa obracała się u ognia, w wielkim garncu warzyło mięsiwo z krupami. Jaga też zawczasu w cebrzyk drewniany utoczyć kazała piwa, jeden z chłopców przyniósł miodu, który tylko dla gości dawano. Znać było dostatek w domu, bo i nabiału nie brakło, zwierzyny, kołacza i chleba.
Wszystko to na stół zniesiono, a Wisz skinieniem gościa zaprosił; sam siadłszy w rogu, gdzie jego miejsce było. Niżej na ławach synowie siedli, a niżej jeszcze parobcy…
Dziewki i niewiasty, nie śmiejąc usiąść z mężczyznami, służyły. W milczeniu zabrano się do mięsa palcami je odrywając, tylko Hengo noża na skórzanym pasku dobywszy, dla siebie krajać je zaczął. Na ten obcy zwyczaj dziwnie patrzano, bo krom82 chleba dużego wszystko się palcami brało i jadło. Postawiono garnuszki i czerpaczki przed siedzącymi z wodą, piwem i miodem. Wisz zlał trochę na ziemię… Głodny podróżny raczył się i popijał do syta, a nierychło mu na myśl przyszło, iż dziecko głodne w szopie przy koniach zostawił. Szepnął więc coś staremu Wiszowi, który głową pokiwał.
– Jedzcie spokojnie – rzekł. – Nie zapomną o nim – u nas obyczaj nie tylko o panu pamiętać, ale i o sługach, a gdybyście psy mieli z sobą, i te by głodu nie zaznały. Zwierzęta też, którym bogowie mowę odjęły, kto wie, co w sobie noszą? Przecie naszą mowę rozumieją, w życiu nas strzegą, a po śmierci żałują.
Mówił to właśnie patrząc na psy swoje, które dobywszy się z zamknięcia, gdy zwietrzyły wieczerzę, wcisnęły się do chaty i pod stół, kości gryząc, które im rzucano.
Słońce się miało ku zachodowi, gdy najadłszy się i napiwszy, Wisz wstał, tuż za nim wszyscy z ław ruszyli. Podniósł się i Hengo; miejsce opróżniając dla niewiast, wyszli na podwórko z chaty.
Stary, na kiju się opierając, Niemca z sobą powiódł ku rzece, dawszy mu wprzód sakwy zrzucić w szopie, bo się nazajutrz do dnia83 w drogę wybierał. Siedli znowu oba na tych samych kamieniach nad wodą. W łozach śpiewały słowiki… Nad błotami zwijały się czajki krzykliwe i niespokojne, w lesie kukułka coś liczyła po jednemu, a na moczarach bąk kiedy niekiedy jak stróż na czatach – hukał… z daleka. O kilkanaście kroków od nich dwa bociany, których gniazdo na szopie widać było, wieczorną odbywały przechadzkę, dzióbiąc żabki przestraszone…
III
Pomilczawszy chwilę Wisz spojrzał na Niemca.
– Dostaliście się tu szczęśliwie – a dalej? Dokąd myślicie?
– Dokąd? – z wolna powtórzył, jakby nie chcąc się z tym zdradzić, co zamierzał, Hengo. – Dokąd? Ot, sam dobrze nie wiem. Wy tu na znacznej przestrzeni sami ze swoimi siedzicie i panami jesteście… Ja, żem tu już raz się kiedyś zabłąkał, przywlokłem się i teraz. Dalej puszcza, iść choćby za rzeką obłąkać się łatwo, a na złych ludzi trafię gromadę – którzy z życiem nie puszczą. Po lada jakich chałupach w lesie tłuc się nie myślę, pożytku z tego mało… ale… toć też gdzieś, nieopodal kneź84 wasz siedzi… Gdyby do jego grodu nad jeziorem nie było daleko… puściłbym się…
Wisz brwiami siwymi ruszył, a ręką w prawo, nie mówiąc nic, pokazał.
– Jestże ci kneź… na grodzie nad jeziorem, a do niego w dzień niespełna stanąć łatwo. Kneź, kneź! – powtórzył z przekąsem. – Ten kneź już sobie prawa do wszystkiej naszej ziemi rości, po wszech kniejach poluje, a ze swymi zbrojnymi ludźmi czyni, co chce… To srogi człek – jemu się w paszczę dostać, jak wilkowi głodnemu… Ano, i na wilki ludzie sposoby mają.
Niemiec zmilczał.
– Wasz ci to kneź, nie obcy – rzekł po chwili. – Trzeba przecie, żeby naród miał głowę i wodza – a co by począł, gdyby go wróg naszedł?
– Niech nas od tego bogi bronią – mówił stary. – My to wiemy, póty naszej woli85, dopóki pokoju. Przyjdzie wojna, z nią iść musi niewola. A kto z wojny skorzysta? Nie my, ino kneź nasz i jego słudzy. Nam wróg chaty popali, bydło zajmie, oni niewolnika nabiorą dla siebie i łupu. Tyle z tego, że nam dzieci poginą; a kto padł w wojnie, temu i mogiły nie usypią, krucy86 ciała rozniosą.
I westchnął.
– Pan to jest mocny, ten, co na grodzie siedzi? – spytał Hengo.
– Bogi mocniejsze od niego – mruczał Wisz – a i gromada silną bywa… Ja nie wiem więcej, dań mu dają, jaką każe – i znać go nie chcą; ani jego, ani całego ich Leszków plemienia.
– Wyście u siebie panem – dorzucił pochlebiając Hengo.
– A pewnie – rzekł Wisz. – Gdybym nim tu nie miał być, toć są jeszcze ziemie puste, poszedłbym, jak ojcowie chadzali, z moimi gdzie indziej, gdzie wojna nie dochodzi i niewola. Zaorałbym nową granicę wołami czarnymi i siadł.
Jakiś półuśmieszek szyderczy Niemcowi się po ustach przesunął i dodał:
– Hej no – gdybyście mi rozpowiedzieli a ukazali drogę do Gopła, a do stołba87 kneziowego – kto wie? powlókłbym się jeszcze… zobaczyć i tego świata trochę.
Gospodarz pomyślał nieco.
– Czemu nie! Próbujcie szczęścia – rzekł. – Z waszych tam już niejeden bywał, niejednego też może znajdziecie. Kneź ma żonę z niemieckiego kraju, po niemiecku rad rządziłby nami.
Wstał stary z kamienia.
– Słońce nie zaszło jeszcze, macie dobre nogi? – zapytał. – Pójdziemy za las, na górę, skąd świata widać niemało… Stamtąd wam drogę ukażę łatwo… Chcecie za mną?
Niemiec, który łuk i procę zostawił we dworze, prawie będąc rozbrojony, zawahał się nieco.
– Tak? Z rękami gołymi? – spytał.
– Jam tu na mojej ziemi – odparł stary obojętnie – mnie tu zwierz nawet szanuje. Innej broni nie potrzebuję – dodał, róg wyjmując z zanadrza – nad tę jedną. Gdy się głos rozejdzie po lesie, zrozumieją.
Szli więc razem. Od strumienia lekko się podnosząc ku górze, zielona łąka wiodła ich ku lasom. Stary wśród zasieków znalazł przełaz i ścieżkę. Wprędce byli już wśród ciemnej gęstwiny – a tu Wisz jak w domu, choć nigdzie śladu drogi żadnej nie było, kierował się nie patrząc prawie. Hengo drapał się za nim – milczeli idąc oba… Wzgórze, niezbyt wyniosłe, z wolna, nieznacznie wspinało się, lasem okryte. W zaroślach ptastwa mnóstwo zlatywało z gałęzi, na których się już noclegować zabierało.
Zdawały się gniewne na starego gospodarza, że ich spokój zakłócił. Mignęły sine skrzydła kraski, sroczka w białej spódniczce podniosła się gderząc, podlatując, przysiadając i zrywając się przed nimi, aby ich łajać, przeprowadzając dalej. Spod drzewa, u którego czatował, mignął lis żółtym ogonem, zawinął się i znikł wsunąwszy do jamy. Na gałęziach pomykały wiewiórki, ledwie dojrzane, tak zwinnie skakały z jednego wierzchołka na drugi. Stary po drodze podnosił głowę ku barciom88, bo ich tu pełno było na drzewach, reszta pszczół spóźnionych wracała
82
83
84
85
86
87
88