Lalka. Болеслав ПрусЧитать онлайн книгу.
potrząsnął głową.
– Wątpię, ażeby się to udało – odparł. – Trudno myśleć o wielkich fabrykach tym, którzy nie mogą zdobyć się na małe ulepszenia w już istniejących…
– Mianowicie?…
– Mówię o młynach – ciągnął Wokulski. – Za parę lat będziemy sprowadzali nawet mąkę, bo nasi młynarze nie chcą zastąpić kamieni – walcami.
– Pierwszy raz słyszę?… Siądźmy tu – mówił książę ciągnąc go do obszernej framugi – i opowiedz pan, co to znaczy?
W salonach tymczasem rozmawiano.
– Jakaś zagadkowa figura ten pan – mówiła po francusku dama w brylantach do damy w strusim piórze. – Pierwszy raz widziałam prezesową płaczącą.
– Naturalnie, historia miłosna – odpowiedziała dama z piórem. – W każdym razie zrobił ktoś złośliwego figla hrabinie i prezesowej wprowadzając tego jegomościa.
– Przypuszczasz pani, że…
– Jestem pewna – odparła wzruszając ramionami. – Niech pani wreszcie spojrzy na niego. Maniery bardzo złe, ale cóż to za fizjognomia, jaka duma!… Szlachetnej rasy nie ukryje się nawet pod łachmanami.
– Zadziwiające!… – mówiła dama w brylantach. – Bo i ten jego majątek, jakoby zrobiony w Bułgarii…
– Naturalnie. To zarazem tłomaczy, dlaczego prezesowa pomimo bogactw tak mało wydaje na siebie.
– I książę bardzo na niego łaskaw…
– Przez litość, czy nie za mało?… Niech tylko pani spojrzy na nich obu…
– Sądziłabym, że nie ma ani śladu podobieństwa.
– Zapewne, ale… ta duma, pewność siebie… Z jaką oni swobodą rozmawiają…
Przy innym stoliku naradzali się trzej panowie.
– No, hrabina zrobiła zamach stanu – mówił brunet z grzywką.
– I udał się jej. Ten Wokulski trochę sztywny, ale ma w sobie coś – odpowiedział pan siwy.
– W każdym razie kupiec…
– Czymże kupiec gorszy od bankierów?
– Kupiec galanteryjny, sprzedaje portmonetki – nalegał brunet.
– My czasami sprzedajemy herby… – wtrącił trzeci, szczupły staruszek z siwymi faworytami.
– Jeszcze zechce ożenić się tutaj…
– Tym lepiej dla panien.
– Ja bym mu sam oddał córkę. Człowiek, słyszę, porządny, bogaty, posagu nie strwoni…
Koło nich szybko przeszła hrabina.
– Panie Wokulski – rzekła wyciągając wachlarz w kierunku framugi.
Wokulski przybiegł do niej. Podała mu rękę i we dwoje opuścili salon. Osamotnionego księcia zaraz otoczyli mężczyźni; niektórzy prosili go, ażeby zapoznał ich z Wokulskim.
– Warto, warto!… – mówił zadowolony książę. – Takiego nie było jeszcze między nami. Gdybyśmy dawniej zbliżyli się do nich, nasz nieszczęśliwy kraj wyglądałby inaczej.
Usłyszała to mijająca ich właśnie panna Izabela i – pobladła. Przystąpił do niej młody człowiek z wczorajszej kwesty.
– Zmęczyła się pani? – rzekł.
– Trochę – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem. – Przychodzi mi do głowy dziwne pytanie – dodała po chwili – czy ja też potrafiłabym walczyć?…
– Czy z sercem? – zapytał. – Nie warto…
Panna Izabela wzruszyła ramionami.
– Ach, gdzież znowu z sercem. Myślę o prawdziwej walce z silnym nieprzyjacielem.
Ścisnęła go za rękę i opuściła salon.
Wokulski prowadzony przez hrabinę minął długi szereg pokojów. W jednym z nich, z dala od zaproszonych gości, rozlegały się śpiewy i dźwięki fortepianu. Gdy weszli tam, uderzył go szczególny widok. Jakiś młody człowiek grał na fortepianie; z dwu bardzo przystojnych dam, stojących przy nim, jedna udawała skrzypce, druga klarnet; przy tej zaś muzyce tańczyło kilka par, między którymi znajdował się tylko jeden mężczyzna.
– Oj! wy zbytnicy! – zgromiła ich hrabina.
Odpowiedzieli wybuchem śmiechu, nie przerywając zabawy.
Minęli i ten pokój i weszli na schody.
– Ot, widzisz – rzekła hrabina – to jest najwyższa arystokracja. Zamiast siedzieć w salonie, uciekli tutaj dokazywać.
„Jaki oni mają rozum!” – pomyślał Wokulski.
I zdawało mu się, że między tymi ludźmi życie upływa prościej i weselej aniżeli między nadętym mieszczaństwem albo arystokratyzującą szlachtą.
Na górze, w pokoju odciętym od zgiełku i nieco przyćmionym, siedziała w fotelu prezesowa.
– Zostawiam was tu, moi państwo – rzekła hrabina. – Nagadajcie się, bo ja muszę wracać.
– Dziękuję ci, Joasiu – odpowiedziała prezesowa. – Siądźże, proszę cię – zwróciła się do Wokulskiego.
A gdy zostali sami, dodała:
– Nawet nie wiesz, ile obudziłeś we mnie wspomnień.
Teraz dopiero Wokulski spostrzegł, że między tą damą a jego stryjem musiał istnieć jakiś niezwykły stosunek. Opanowało go niespokojne zdumienie.
„Dzięki Bogu – pomyślał – że jestem legalnym dzieckiem moich rodziców.”
– Proszę cię – zaczęła prezesowa – mówisz, że stryj twój umarł. Gdzieże on, biedak, pochowany?
– W Zasławiu241, gdzie mieszkał od powrotu z emigracji242.
Prezesowa znowu podniosła chustkę do oczu.
– Doprawdy?… Ach, ja niewdzięczna!… Byłżeś kiedy u niego?… Nie mówiłże ci nic… Nie oprowadzał cię?… Wszakże tam, na górze, są ruiny zamku, prawda? Stojąż one jeszcze?
– Tam właśnie, do zamku, stryj co dzień chodził na spacer i całe godziny przesiadywaliśmy z nim na dużym kamieniu…
– Patrzajże?… Znam ten kamień; siedzieliśmy wtedy oboje na nim i patrzyliśmy to na rzekę, to na obłoki, których bieg niepowrotny uczył nas, że tak ucieka szczęście. Czuję to dopiero dzisiaj. A studnia jestże w zamku i zawsze głęboka?
– Bardzo głęboka. Tylko trafić do niej trudno, bo wejście zamaskowały gruzy. Dopiero stryj mi ją pokazał.
– Wieszże ty – mówiła prezesowa – że w chwili ostatniego z nim pożegnania myśleliśmy: czy by się do tej studni nie rzucić? Nikt by nas tam nie odszukał i na wieki zostalibyśmy razem. Zwyczajnie – szalona młodość…
Otarła oczy i ciągnęła dalej:
– Bardzo… bardzo lubiłam go, a myślę, że i on mnie trochę… kiedy tak pamiętał wszystko. Ale on był ubożuchny oficer, a ja na nieszczęście bogata, i do tego jeszcze bliska krewna dwu jenerałów. No i rozdzielono nas… Może też byliśmy zanadto cnotliwi… Ale cicho!… cicho… – dodała śmiejąc się i płacząc.
241
242