Zefirek. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
sobie głowę wyjętym z komody szalikiem…
– Chodźmyż do Rolickiego…
U drzwi stanęła.
– Stasiu! – wymówiła z cicha.
– Co, stryjeneczko?
Najróżniejsze uczucia malowały się na jéj twarzy: niepokój, nieśmiałość i pewna jakby uroczystość.
Ta ostatnia przemogła.
– Stasiu! – zaczęła uroczystym, choć zawsze nieśmiałym nieco głosem, – w ręce twoje powierzam cały mój majątek… Wiész? jestem sama… prawie bezdzietna… bo Brynia… zaledwie wierzyć mogę, że jest córką moją… cóż-by więc stało się ze mną…
– Stryjenko! – zawołał Stanisław, – czyż zasłużyłem na podejrzenie takie? Niech-że stryjenka zaufa honorowi i przywiązaniu memu…
Ręce jéj drżały jeszcze trochę, ale z bezgraniczną już ufnością w głosie, i wyrazem głębokiéj słodyczy w błękitnych oczach. —
– Wierzę, Stasiu, – odrzekła, – wierzę….. Chodźmy!
W sionkach znaleźli Brygidę, schyloną nad samowarem i dmuchającą w niego z siłą, któréj-by jéj nie jeden mężczyzna mógł pozazdrościć.
– Dobry wieczór, kuzyneczko, – najbardziéj uprzejmym swym głosem przemówił do niéj Stanisław.
Odwróciła się szybko i, przelotne zaledwie rzuciwszy na niego spojrzenie, a obojętnie odpowiedziawszy: „Dobry wieczór, dobry wieczór!” wróciła do swego zajęcia.
Pani Emma, przebywając z młodym towarzyszem swym obszerny dziedziniec, krok miała lekki i bardzo ożywione ruchy i giesta. Oglądała się w różne strony, jakby chciała zobaczyć, czy w tryumfalnéj téj chwili widzianą jest przez kogokolwiek z sąsiadów.
Brygida tymczasem wniosła do pokoju samowar, postawiła go na stołku i wróciła do sionek po wiązkę drewek, które ze względów oszczędności zapewne, ciężką siekierą na drobne trzasgi porąbała. Z drzazgami temi przez pokój przechodząc, spostrzegła na stoliku talerz, pełen ciastek i cukierków. Stanęła i, patrząc na przysmaki, któremi przed chwilą matka jéj tak uprzejmie gościa swego częstowała, na-pół żałośnie, na-pół gniewnie głową wstrząsnęła.
Potém rzuciła w komin garść trzasek, zapaliła je, i przystawiła do ognia garnek z zastygłym rosołem. Wyszła znowu do sionek i wkrótce przechodziła przez dziedziniec z ciężkiém wiadrem w ręku, które, napełniwszy wodą u blizkiéj studni, jakkolwiek silna, lecz zmęczona już, do sionek wniosła. Tam krzątała się i szamotała dość długo jeszcze, myjąc naczynia, wymiatając sionki i krając chléb razowy, którego téż parę kawałków na talerzu przyniosła i obok samowara postawiła. Teraz zdjęła z głowy wielką, okrywającą ją chustkę, a twarz jéj ukazała się, pośród gęstwiny czarnych, prześlicznych włosów, śniada, z regularnemi i wyrazistemi rysami, z dwojgiem wielkich oczu, które, głębokie i ciemne, z pod energicznego łuku czarnych brwi patrzały z ponurym prawie smutkiem. Oprócz smutku, piękną tę twarz kobiecą cechował jeszcze wyraz przyrosłego jakby do niéj rozjątrzenia. Stanęła u okna, śniady policzek oparła na zgrubiałéj, ciemnéj, spracowanéj dłoni, a w postawie téj, nieruchoma i zamyślona, pozostała tak długo, że widziała, jak matka jéj u drzwi mieszkania adwokata żegnała się z młodym krewnym, jak on ją czule w rękę całował, jak o czémś z sobą długo poufnie z cicha mówili, jak ona wdzięcznie śmiała się z wesołych zapewne żartów jego, i jak potém z ożywionym wyrazem twarzy, z uśmiechem na zarumienionych ustach, przebiegła dziedziniec i weszła do mieszkania, znajdującego się w drugim kącie dziedzińca. Brygida, ruchem niecierpliwości pełnym, wzruszyła ramionami; krótki, szyderczy śmiech ozwał się w szerokiéj jéj piersi; zmarszczyła czoło, i pochyliwszy się nad koszem, pełnym bielizny, czynnie i prędko zaczęła ją oglądać, składać i chować do jednéj z szuflad komody. Nagle wyjęła z szuflady i podniosła w górę kolorowy łachmanek jakiś, krawat, czy wstążkę.
– I to wczora kupione! – szepnęła.
I wypuściwszy z palców nowy ten jakiś strój pani Emmy, stanęła znowu w uprzedniéj postawie, z policzkiem opartym na dłoni, a po chwili basowym nieco, posępnym głosem swym wymówiła z cicha:
– Czyż to już zawsze tak będzie?
Pani Emma tymczasem weszła do mieszkania, które, tak jak i zajmowane przez nią, składało się z sionek i jednego pokoju. Pokój ten tylko wyglądał wcale inaczéj. Niedostatnio tu było, ale nadzwyczaj, pedantycznie niemal, czysto i porządnie. Tu także znajdował się komin, do gotowania przeznaczony, ale czysto wymiecione wnętrze jego nie potrzebowało osłony żadnéj. U okien firanek nie było, przy jedném z nich zieleniło się świeżo kilka wazonowych roślin, a szyby drugiego znikały prawie pod rozwieszonemi na nich różnobarwnemi wyrobami rąk kobiecych. Były to wyroby małéj, szczupłéj osóbki, która, siedząc na nizkim stołeczku pod oknem, pilnie zajętą była wykończaniem malutkiego dziecinnego bucika z włóczki. Wełniana suknia, gładka, tabaczkowego koloru, i gładko téż uczesane, w mały warkoczyk z tyłu głowy zwinięte, włosy, świadczyły o niewytworności jéj gustu, zarówno jak okrągła, rumiana twarz, i czarne, małe oczki zdradzały wyrazem swym wielką żywość i wesołość temperamentu. Pomimo jednak rumieńców i wesołości, osóbka ta wyglądała na lat przeszło czterdzieści. Głośnym okrzykiem powitała wchodzącą i, zrywając się ze stołeczka swego, zawołała:
– Mamo, mamciu! pani radczyni…
Wołanie to przerwało drzemkę drugiéj, znajdującéj się w pokoju tym, kobiety. Była to postać dość osobliwa: wysoka, sucha, z ostremi rysami, obleczonemi skórą delikatną i żółtawą, włosy miała siwe jak srebro, przykryte śnieżnie białym i strojnie wygarnirowanym czepeczkiem, na długim, cienkim, nosie okulary w złotéj oprawie, a na kolanach wielką, podartą, rozwartą książkę do nabożeństwa. We francuzki szal, z szerokiemi szlakami, owinięta, zajmowała ona jedyny zbytkowny sprzęt, jaki się znajdował w mieszkaniu, wielki, wygodny, staroświecki fotel. Budząc się, pośpiesznym ruchem poprawiła układ swego szala, wyprostowała się jak struna, a na ostre rysy swe przywołała wyraz wielkiéj powagi.
– Witam, witam, – wyrzekła uroczystym, nosowym nieco głosem, i giestem, pełnym łaskawości, wyciągnęła do przybyłéj chudą, żółtą rękę. Pani Emma z pewnym rodzajem przymilenia i nieśmiałéj czci, zbliżyła się ku dumnéj staruszce.
– Przepraszam, przepraszam, – mówiła – obudziłam panią prezydentową… ale był u mnie dziś Staś Żyrewicz…
Chciała mówić daléj, lecz obie kobiety wydały taki okrzyk, jak gdyby tuż, obok nich, zaszedł nadzwyczajny jakiś wypadek. Wązkie i przecięte wargi staruszki rozwarły się uśmiechem, rumianą twarz jéj córki oblał potok wesołości.
– Był! – zawołały jednogłośnie; potém zapraszały obie, każda na sposób inny, panią Emmę, aby usiadła.
– Niech pani radczyni będzie łaskawa usiądzie, – uroczyście mówiła stara.
– Niech pani kochana siada! proszę usiąść, – szczebiotała jéj córka.
– Dziękuję pani prezydentowéj! dziękuję pannie Rozalii; przyszłam właśnie powiedziéć, że Staś kazał oświadczyć paniom najpiękniejsze ukłony.
– Co to ukłony! jak-to ukłony! nie zaszedł, nie odwiedził… a należy się to przecież wujecznéj ciotce jego, bo my, Pani Dobrodziejko, w blizkiém jesteśmy z sobą pokrewieństwie. Nieboszczka prababka moja, Sernicka z domu, z tych Sernickich, którzy Odropole w Ongrodzkim powiecie mieli, a potém co na exdewizyą poszło i licho wszystko wzięło… otóż, nieboszczka prababka moja miała dwie córki, z których jednę wydała za Bodrzyńskiego, z tych Bodrzyńskich, do których należał kiedyś klucz