Australczyk. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
i ten sam woźnica!
– Słuchaj, kochanku, ile lat mają te konie?
Chłopak profilem zwrócił się ku pytającemu.
– Jednemu, panie, pięć skończyło się po Jerzym, a drugiemu sześć chyba będzie na Zielną.
Zielna! Co to takiego? Ta nazwa coś mu przypomina, coś bardzo plastycznego i zarazem niepochwytnego… jakby w blasku słonecznym rozlegały się dzwony i rozlewały się mocne zapachy. Zdaje się, że jest to nazwa dnia świątecznego… ale co to przy jej wspomnieniu dzwoni i pachnie?
Więc konie podobne do tamtych, ale nie te same; naturalnie. No, a woźnica?
– Czy dawno u stryja mego służycie?
– Ja? Ihi! tak jakby zawsze, bom i urodził się w Darnówce. Ale co furmanem, to dopiero dwa lata będzie na Gromniczną, jak zostałem.
Gromniczna! Aha! Śnieg skrzypi pod płozami sanek, noc od gwiazd wyiskrzona, ludzie gadają o wilkach…
Więc i woźnica nie ten, co wówczas, tylko bardzo podobny. Naturalnie.
Ale pola, to już z pewnością te same: równe, szerokie, zżęte, zasłane ścierniskiem żółtem, tu i owdzie zaróżowionem przez smugi zachodzącego słońca. W tem świetle bławatki i ostróżki nabierają barw i połysków drogich kamieni; dziwnie są podobne do szafirów i ametystów, rozrzuconych garściami po morzu złotem. Wózek toczy się drogą białą pomiędzy dwoma szlakami zielonemi, ciężko podskakuje po koleinach i kamieniach, zdaleka mija grusze dzikie, rozproszone zrzadka po ściernisku, gdzie zielenieją też tu i owdzie pojedyńcze, lub w małe gromadki skupione głogi, berberysy, leszczyny i róże dzikie. Berberysy i róże dzikie teraz właśnie są okryte czerwonemi jagodami, a po ciemnych leszczynach migocą jasno seledynowe centki orzechów dojrzewających.
Po paru kwadransach, droga skręca na łąkę wilgotną, z ługiem niedużym, w którym, jak w szkle czystem, odbijają się obłoki rumiane i srebrne. Brzegiem ługu kroczy bocian z długim dziobem, na wysokich nogach. A! jest tu ich więcej! Drugi, trzeci, piąty, dziesiąty… Stoją z dziobami w trawie, albo chodzą po wilgoci, wypluskującej im z pod nóg kroplami wody, o czemś głęboko dumając, zapewne o odlocie blizkim w strony dalekie… Zerwą się i odlecą!
– Tak, jak ja! Odleciałem i teraz dopiero powracam – na chwilę. Odlecę znowu i kto wie, czy kiedykolwiek już powrócę? W każdym razie chyba przelotem… Taką wodę nazywają tu ługiem, ale jakże się ten ług nazywa? Wiedział niegdyś. Na łące tej bywał, strzelał do jakichś ptaków. Jakże się nazywają te ptaki? Nie pamięta, ale wie, że wieczorami grywają tu dwie orkiestry: żab i ptaków jakichś, których nazwy nie pamięta…
Wyraz orkiestra przypomniał mu cyrk, który po całorocznej nieobecności wrócił do stolicy, na parę miesięcy przed jego odjazdem. W tym to cyrku znajdowała się woltyżerka Aurora, ta, która była na niego łaskawą, dopóki pewnego wieczoru nie odbił mu jej ten grubas-miljoner. Gdy wróciła, widywał ją znowu. Popadł był w usposobienie takie, że musiał szukać rozrywek, upojeń… Bywał w cyrku; Aurorę spotykał i poza cyrkiem. Nagle porzucił wszystko i odjechał. Może źle zrobił. Ta Aurora… na arenie ptak, motyl, zjawisko nadprzyrodzone, a za areną… No, niech ją tam! Szkarada!
Wiatr powiał od lasku, do którego zbliżał się wózek, i napełnił mu płuca świeżością, lecącą od brzóz i osin, od wiecznej rosy, w której, pomiędzy wilgotnemi kępami, stały rozszczepione na kilka pni olchy. Na olchach tu i owdzie, jak czapki ogromne, wisiały gniazda gawronie; w brzezinie rzadkiej, czystej, gładkiej jak sala balowa, tańczyły po trawie, po pniach białych, po liljowych brunelkach i bratkach promyki, esiki i kółka słoneczne.
Za brzeziną, nieco zdala, pomiędzy polami i laskami, widać jedną wieś blizką, drugą dalszą i dużą gęstwinę zieleni, z której dobywają się ku górze strzały topoli włoskich. Po tych drzewach już poznać można, że jest to dwór, ale jadący wie nawet, jak on się nazywa.
– Darnówka? Co? – zwraca się do woźnicy.
– Tak jest, panie – odpowiada chłopak i zlekka zacina batem kasztanki, które biegną tak żwawo, że z pod kół wózka bić zaczynają kłęby kurzawy. W tej kurzawie, która kłębami wybija się zpod kół wózka, a na ziemię opada deszczem prawie złotym, jest coś bardzo znanego: jakiś zapach piasku i gliny, jakiś powiew suchy i gorący, coś niewyraźnego, ale co nagli do rozpoznania, przypomnienia, nie wiedzieć czego… Byłożby to prawdą, że nawet kurzawy, wznoszące się nad drogami, snują pajęczyny prawie niepochwytne, w których, jak muszki prawie niewidzialne, brzęczą wspomnienia?
W pobliżu dworu ze strzelistemi topolami, na tle już rumieniącej się na zachodzie zorzy wieczornej, posuwa się powoli czarny profil konia, pługa i idącego za pługiem człowieka. Śród rozległej przestrzeni jedyny to w tej chwili objaw życia ludzkiego; odpowiadają mu z oddalenia ryki bydła, piania kogucie, stuki siekiery i pieśni chłopskie, tu i owdzie omdlewające, u wiosek, nad któremi kręte dymy kreślą na błękicie wstęgi blado-złote. Zresztą cicho; tylko jeszcze drobne ptaki szczebiocą w gruszach na miedzy i w wierzbach przy drodze.
Ciszę przerwało głośne wołanie z pola.
– Stój, Marcinek! hej, stój! Jak się masz Romku! Zaczekaj, kotku, nie właź na ściernisko, bo nie dla ciebie kobierce takie! Jam przywykł, dobiegnę, co tu robić? No, bywaj powitan, bywaj pozdrowion, co tu robić, mój drogi, dawno niewidziany chłopcze!
Pług przewrócony i para koni nieruchomych pozostały na zagonie; stary oracz, wysoki i barczysty, siwy i łysy, w ramionach, okrytych rękawami białej jak śnieg koszuli, dość długo trzymał młodzieńca wysmukłego, w paltocie zgrabnym i w błyszczącem jak szkło obuwiu. Potem wypuścił go z objęcia i do parobczaka, siedzącego na koźle, zawołał:
– Jedź do domu, Marcinek, i powiedz tam Jaśkowi, aby skoczył tu żywo i pług z pola do domu sprowadził. Ja pójdę z gościem…
Roman z ukrywanem zdziwieniem powiódł wzrokiem ku pługowi; stary to spostrzegł.
– Dziwisz się, że znalazłeś mię przy oraniu, dawniej tego nie było, a? To prawda, bo widzisz, kotku, dawniej, co tu robić, byłem z innego ciasta, z takiego delikatnego, rodzynkami natykanego…
– Zapewne środek hygieniczny – wtrącił Roman.
Stary zaśmiał się.
– A tak, kotku, hygieniczny… Masz słuszność… pewno że hygieniczny, co tu robić… Ale co tam o tem! Więc przyjechałeś do nas! co tu robić! przyjechałeś jednak…
Szli ku dworowi aleją nie szeroką, z dwu stron drzewami osadzoną, i wzajemnie przypatrywali się sobie, starając się tego nie okazać. Romuald Darnowski niewiele zmienił się przez lat dziesięć: ten, sam co dawniej, wzrost duży i ramiona szerokie, to samo czoło wielkie i przez łysinę uczynione jeszcze większem, ta sama ognistość ciemnych oczu pod brwiami szpakowatemi, ten sam wyraz jowialny, chwilami trochę przebiegły na twarzy dużej, długiej, ogorzałej i czerstwej, chociaż bardzo już pomarszczonej. W grubych, wysokich, okurzonych butach, w surducie z siermiężnego sukna, który Marcinek podniósł z brzegu pola i włożyć mu dopomógł, wyglądał na zdrowego, silnego rolnika, na wesołego i roztropnego prostaka. Od lat dziesięciu zmienił się niewiele; jednak Romana uderzało w nim coś, czego dawniej albo nie było, albo on tylko nie spostrzegał, a co go teraz dziwiło i trochę niepokoiło. Ta praca własnoręczna, ta odzież gruba, ta skóra na twarzy i rękach zgrubiała i ogorzała? byłżeby zrujnowanym, pomimo posiadania Darnówki zmuszonym do zejścia na poziom życia tak nizki? Jednak zgnębienia nie było w nim ani śladu. Raźnie i wesoło rozmawiał z synowcem.
– Przyjechałeś więc, kotku! Wiesz co? list twój otrzymałem, konie po ciebie na stację posłałem i jeszczem nie wierzył, co tu robić, że przyjedziesz? jeszczem myślał, co tu robić: ej! w ostatniej chwili zatrzyma go coś pewnie…
Roman,