Эротические рассказы

Australczyk. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.

Australczyk - Eliza Orzeszkowa


Скачать книгу
jeszcze przez chwilę, wahając się, czy namyślając. Wiedział, że baronowa miała słuszność, że koniecznie trzeba było podziękować i polecić się pamięci, niemniej powoli podnosił się z miejsca.

      – Idźże prędzej! – szeptała baronowa – bo siądzie znowu do grania i stracisz sposobność…

      Odszedł, ale powoli. „Wszystko tam po dawnemu, stary dom, stare meble, stare zwyczaje… Ciekawym, czy on gniewa się za to, że nie pisuję?”

      Powoli idąc, spostrzegł u ściany saloniku przedmiot bardzo szczególny, którego dawniej tam nie było. Na marmurowym postumenciku trumienka szklana… ależ tak, nie myli się… formalna trumienka ze szkła, a w niej coś szaro-czerwonego… Co za historja? Czy po główkach trupich zapanowała moda ubierania salonów trumienkami? Ale niema czasu myśleć o tem. Już wchodzi do salonu, w którym grają… „Nie przyjęła bransolety z brylantami; powiada, że jej takie rzeczy niepotrzebne! Dlaczego dotąd za mąż nie wyszła? Zeszpetniała pewnie. Może ospę”…

      Już stanął przed nim i, składając ukłon bardzo głęboki, ośmiela się przypomnieć pamięci jego, że był mu zimy zeszłej przedstawionym. Odpowiedzi krótkiej, ale uprzejmej, słucha z rękami w dół opuszczonemi i głową pochyloną, poczem, kłaniając się jeszcze głębiej niż przedtem, pozwala sobie dziękować za obietnice, otrzymaną za pośrednictwem pani baronowej Klary Lamoni. Znowu odpowiedź, nieco dłuższa, dla której wysłuchania skupia się cały prawie nabożnie, a po której wysłuchaniu składa ukłon trzeci, głębszy jeszcze od dwu poprzedzających, i rozzuchwala się do stopnia takiego, że osobę swoją i obietnicę, jej udzieloną, poleca pamięci… Teraz słyszy upewnienie, że cokolwiek przyrzeczonem zostało przez tego, z którym rozmawia, zapomnianem być nie może i, dziękując za to upewnienie, kłania się znowu, ale milczy, bo słucha jeszcze kilku słów bardzo pochlebnych o pani baronowej Lamoni, za które kłaniając się, spostrzega uśmiech życzliwy, odgaduje, że wpadł w oko, i kłania się, jednocześnie z otrzymywanym gestem ręki, bardzo miłym, za który kłania się po raz ostatni już i tylko plecom, znikającym za wysoką poręczą krzesła przy stole kartowym.

      Wyprostował się z twarzą oblaną aż po brzegi włosów rumieńcem ognistym, na którego tle odbił się ciemny zarys zmarszczki pomiędzy ściągniętemi brwiami. Z tą zmarszczką i ze spuszczonemi powiekami patrzył przez chwilę w ziemię tak pilnie, jakby z wytężeniem przypatrywał się czemuś, leżącemu na posadzce. Gdy podniósł wzrok, spotkał się z utkwionem w niego spojrzeniem Marcelego Domunta. Ze złożonemi kartami w jednem ręku, drugą kreśląc kredką cyfry na zielonem suknie, wysoki, silny człowiek, z rudawą brodą i srebrnem godłem u piersi, patrzył na niego oczyma jasnemi, zimnemi, przyzwyczajonemi patrzeć daleko i widzieć dokładnie.

      Spuścił wzrok na zielone sukno i zaraz znowu skierował go ku Romanowi. Te jasne, chłodne, rozkazujące oczy zdawały się dziwić temu, że czegoś rozpoznać nie mogą. Powtórzyło się to parę razy. Z czoła Romana zniknęła zmarszczka; z uśmiechem zbliżył się do powstającego od kartowego stołu i, wyciągając rękę, przemówił:

      – Przypominasz mię sobie, Marceli, ale nie poznajesz…

      Chwilę jeszcze Domunt patrzył na niego uważnie, w milczeniu, aż przemówił spokojnie:

      – Roman Darnowski.

      Chłodowi spojrzenia i spokojowi głosu sprzeciwiła się siła, z którą uścisnął mu rękę; czuć w niej było nieco wzruszenia. Partja, w której brał udział, była skończoną; usunęli się obaj we framugę wielkiego okna i przez kilka minut zamieniali szybkie zapytania i odpowiedzi. Na obie ich twarze wystąpił wyraz ożywienia niezwykłego.

      – Jakże ci się powodzi?

      – Bardzo dobrze! O twoje powodzenie nie pytam, bo wszyscy wiedzą, że…

      – Tak, tak! bywałem na wozie i pod wozem; ale teraz stanowczo jestem na wozie… Widziałem, z kim rozmawiałeś przed chwilą… Winszuję… Musisz mieć piękne stosunki…

      – Mam je istotnie; a ty podobno dobijasz do miljona…

      – Co to znaczy! w świecie teraźniejszym, aby odznaczyć się, trzeba dobić przynajmniej do dziesięciu; czy mieszkasz tu stale?

      – Tak; a ty gdzie?…

      – Na całym świecie. Ożeniłeś się?

      – Nie. Chudopachołek jeszcze ze mnie, a dla założenia rodziny wiele trzeba!

      – Masz słuszność. Idylle w książkach tylko ładne i to niebardzo! Co do mnie…

      – Ożeniłeś się przed dwoma laty, słyszałem.

      – A tak! I Bóg wie, po co to uczyniłem, bo żony swojej prawie nie znam. Zaraz po ślubie spadła na mnie konieczność podróży ogromnej. Powracam z głębin Azji…

      – Na długo?

      – Na miesiąc. Tu jestem od tygodnia dla interesów. Potem wpadnę do żony i dalej nad morze Czarne…

      – Lubisz podróże!

      – Gdzież tam! obrzydły mi, jak piekło potępionemu, ale muszę. Na to życie… Czy dawno byłeś w naszych stronach?

      – Dziesięć lat tam nie byłem.

      – A ja dwanaście. Chciałbym nieraz, ale czasu nie mam…

      Dużą białą ręką przeciągnął po brodzie; zaśmiał się.

      – To szczególne! Odkąd rozmawiam z tobą, nietylko ciebie widzę, ale także Kaniówkę; mamę, siostry, sokory nad naszym stawem. Do mamy pisuję czasem i otrzymuję listy od niej, częściej od sióstr…

      – A twoi bracia?

      – Rozmaicie. Z dwoma widuję się niekiedy, w przelocie, i rad z nich jestem. Dobrze się sprawiają, karjery robią niezbyt świetne wprawdzie, ale na ich zdolności wcale niezłe. Jednego zresztą sam wywindowałem na jaką taką górę; ale z Kaziem… pamiętasz Kazia?

      – Wyśmienicie… rówieśnik mój! Ty, Marceli, byłeś już dla mnie powagą, tamci dwaj – dzieciakami, z Kaziem żyliśmy za pan brat w domu i w szkole…

      – Otóż to! Widzisz, jak to bywa! Taki zdolny, miły chłopak i źle z nim jest, ale to bardzo źle! Pośliznęła się mu noga! Awantura fatalna, powiadam ci, że fatalna…

      – Gdzież jest teraz?

      – W Kaniówce… Dziesięć lat był w Berlinie, a teraz jest w Kaniówce. Pewien tam dom bankowy krach zrobił i on z nim… Ale to się da naprawić… to się musi naprawić. Mama uwiadomiła mię o wszystkiem, pisałem, aby do mnie przyjeżdżał. Już ja to na siebie biorę… wszystko naprawię i wykieruję go na człowieka…

      – Uważam, że nie zerwałeś stosunków z rodziną!

      – Pocóż miałbym je zrywać? Ale, co prawda, są one cieniutkie jak włoski. Kiedy się ludzie z sobą nie widują… Myślę czasem, że możebym już mamy nawet nie poznał! Bo co sióstr, to najpewniej… jedna postarzała, druga wyrosła, trzecia podrosła bezemnie… Co robić? Na to życie! A ty tam masz jeszcze kogo?

      – Rodziców nie mam oddawna, rodzeństwa nie miałem nigdy!

      – Aha! więc z dawnem życiem aus! Tak najlepiej. Im mniej rozmaitych węzłów łączy człowieka z innymi ludźmi, tem on jest swobodniejszy i z tem szerszym rozmachem może żyć i pracować…

      – Z taką zasadą ożeniłeś się?

      – A, no! Czy ja wiem… Zasady – to jedno, a ułomność człowiecza – to drugie. Zakochałem się.

      – Dużo wziąłeś?…

      – Posagu? Ani szeląga. Guwernantką była, zkądciś tam, z naszych stron sprowadzoną… Biedniusieńkie to było, smutne, dobre,


Скачать книгу
Яндекс.Метрика