Cnotliwi. Eliza OrzeszkowaЧитать онлайн книгу.
biegle i umiejętnie, lubo palce jej ciszej i wolniej niżby należało dotykały klawiszów, niby zdjęte półsennem marzeniem, płynącem ku niej z łagodnym podmuchem nocy letniej i wonią róż kwitnących na oknie.
Była niewypowiedziana słodycz i poezja w tej muzyce kobiecej, zcicha i marząco płynącej w mrok uliczny, nad rzędami okien uśpionych, pod gwiazdy cicho świecące na niebie.
August podniósł wzrok i wpatrzył się w oświetlone przeciwległe okno pierwszego piętra. Im więcej słuchał, tem czyściej i wyraźniej dochodziły do niego tony fortepjanu, a zarazem gorycz i zniechęcenie ustępowały z jego twarzy, a wstępowało na nią marzenie ciche, takie jakiem przesiąknięta była muzyka niewidzialnej artystki.
Sonata Beethowena przebrzmiała; ostatnie akordy jej rozwiały się w powietrzu przeciągłem echem. August słuchał ciągle z oczyma utkwionemi w okno pierwszego piętra i usłyszał inne pasmo melodji, które popłynęło znowu łagodnie i zwolna.
Tym razem byłato sztuka bez nazwy – improwizacja jakaś płynąca wprost z serca grającej, rzewna, pełna tęsknoty niewinnego serca, które samo jeszcze nie wie za czem tęskni; pełna zarazem spokoju i słodyczy dziewiczej piersi, która życie i świat przeczuwa dopiero zaledwie, budząc się ze snów dziecięcych o kwiatach, aniołach i gwiazdach.
Jeżeli wprzódy można było odgadnąć, że poza oknem zdobnem w róże grała kobieta, to teraz w cichej improwizacji tej objawiła się dziewica; łagodne tchnienia dziewiczej piersi nietkniętej jeszcze żadną namiętnością ziemską, zdawały się wraz z muzycznemi akordy wylatywać przez okno i lecieć pod niebo modlitwą za przyszłość nieznaną – marzoną.
Na twarzy Augusta rozlał się rzewny wyraz, zniknął z niej całkiem uprzedni ból i gorycz; słodka muzyka niewidzialnej kobiety kołysała do spokoju wzburzone jego myśli i w serce zmęczone wlewała fale rezygnacji.
Nagle umilkły tony, a natomiast u okna pierwszego piętra zadrgała firanka biała, i pomiędzy dwoma róż krzakami ukazało się wychylone na ulicę popiersie młodej panny.
Twarz jej niknęła w mroku, ale przez przezroczysty muślin ubrania widać było śnieżną pierś, spokojnym oddechem pijącą ciepłe powietrze nocy, a krótkie rękawy ukazywały nagie, przedziwnie utoczone ramiona, zdobne w bransolety z czarnej lawy, uwydatniające białość ich i kształty. Obu łokciami wsparłszy się na oknie, pochyliła na dłonie głowę, z której opadało mnóstwo gęstych płowych loków.
Na jaki przedmiot padał wzrok tej pochylonej twarzy?
Nie można było dojrzeć śród mroku.
Może błądził bez celu po cieniach ulicznych? może zawitał pod gwiaździstym stropem niebios? Może spuszczał się ku otwartemu oknu przeciwległej kamienicy, które nisko nad ziemią samo jedno błyszczało jeszcze między rzędami ciemnych okien?
August powstał z siedzenia, – odstąpił nieco, i sam niewidzialny wpatrywał się w stojącą u okna kobietę.
Upłynął kwadrans, młoda panna podniosła głowę, wyprostowała się i zamknęła okno. Swiatło jednak nie gasło i na tle słabo oświetlonych szyb rysowała się biała firanka i doniczki z różami.
Północ nadchodziła; chłodny powiew zawiał do pokoju Augusta. Zamknął też okno, usiadł przed biurkiem, i rozłożywszy przed sobą papiery pilnie pracować zaczął.
Ktoby wtedy był na ulicy, widziałby dwa naprzeciw siebie umieszczone okna – jedno na pierwszem piętrze, drugie na dole, same jedne oświetlone pomiędzy ciemnemi oknami sąsiednich domów. Za jednem i za drugiem z tych okien mrugało niepewne lamp światło, zdając się wieść z sobą tajemniczą rozmowę.
W godzinę po północy okno u góry zagasło pierwsze.
Okno Augusta płonęło wtedy jeszcze, gdy świt dnia majowego rzucił na dachy domostw miejskich potoki białego światła.
V
Za miastem, nad brzegiem rzeki, leżą wzgórza pięknie obrosłe sosnowym borem, i wraz z nim falujące łagodnie; miejscami przerzyna je parów głęboki o ścianach skalistych i dnie zasnutem srebrną siecią strumieni. Miejscami przerzedza się bór; wysmukłe tylko sosny, gładkie, gdzieniegdzie w znacznych od siebie rosną odstępach, a z za ich przezroczystej kolumnady widnieje błękitna wstęga rzeki, lub na przeciwnym jej brzegu bieli się u szczytu wzgórza zawieszony pałacyk pańskiej jakiej willi.
O pięknym zachodzie majowego słońca, na jednem z tych wzgórzy rozlegało się kilkanaście wesołych głosów męzkich i kobiecych; białe i różowe suknie migotały między sosnami, różnobarwne parasoliki niby wielkie motyle, podnosiły się i opadały stosownie do tego, jak promienie słoneczne przeciskały się przez gałęzie boru, albo znikały zasłonięte gęstwiną bujnych jałowców i młodej sośniny.
Byłoto towarzystwo, które chcąc użyć przyjemności majowego wieczoru, wybrało się z miasta na majówkę.
Na spadzistości wzgórza, u którego krańca płynęła rzeka, kilka grup zasiadło między sosnami.
Wszystkie te osoby widocznie znały się dobrze i przybyły tu razem – ale po przechadzce podzieliły się na oddzielne kółka, według upodobań i stopnia znajomości – a każde z tych kółek wiodło ożywioną rozmowę.
U samego szczytu wzgórza, w miejscu najwygodniejszem, bo najbardziej osłonionem od słońca, na rozciągniętym pod sosnami dywanie, siedziała bardzo strojna i bardzo piękna kobieta. Mimo siedzącej postawy łatwo można było odgadnąć, iż była wysoką; ogromne włosy lnianego koloru, przykryte malutkim niebieskim kapelusikiem, zdobiły jej głowę podniesioną z wdziękiem i dumą. Bogato haftowana biała jej suknia szeroko rozkładała się na dywanie; u stóp jej rozpięty i niedbale rzucony leżał błękitny parasolik, a ręka ociągnięta jasną rękawiczką powiewała białym puszystym wachlarzem. Oprócz tego, miała na sobie kosztowną złotą broszę, takież kolce, i parę bransolet na śnieżnych, widniejących z za muślinu ramionach.
Była to pani Olimpija Rostowiecka, majętna obywatelka z okolicy, większą część roku przepędzająca w mieście. Państwo Rostowieccy posiadali obszerne majątki i bardzo świetne kolligacje, w skutek czego liczyli się do miejscowej arystokracji rodu i majątku. Wprawdzie wiedziano powszechnie, że na wielkich majątkach ciążyły wielkie długi; że dla długów tych tylko, sama pani zmuszoną była wyrzec się życia w stolicy lub zagranicą, a poprzestać na przebywaniu w X.; niemniej jednak w ostatniem tem mieście prowadziła dom na wielką skalę; miała salony, powozy, liczną służbę, i kosztowne a coraz nowe stroje. Na wsi spędzała zaledwie trzy lub cztery miesiące w roku, nie mogąc znieść, jak mówiła, ciszy i samotności wiejskiej. Pan Rostowiecki za to mieszkał ciągle na wsi, zaledwie parę razy na miesiąc odwiedzając X, dla widzenia się z żoną, którą kochał do ubóstwienia. Gospodarzył on, pracował, borykał się z ciężkiemi czasami i interesami, aby najdroższej pięknej Olimpji dostarczyć środków na życie, do którego przywykła od dzieciństwa – bo pochodziła z bogatego domu, i była córką ojca który cały fundusz przemarnował na zbytki. Złośliwi ludzie dziwili się, jak odłużony i zrujnowany fundusz państwa Rostowieckich, przy całych nawet usiłowaniach pana Jana, mógł wystarczyć na coraz nowe meble, powozy i klejnoty dla pani Olimpji. Ale byłto sekret domowy małżeństwa, które zresztą zachwycało wszystkich zobopólną zgodą i miłością. Pani Olimpja miała z górą lat trzydzieści, ale wyglądała na dwadzieścia kilka, mając bardzo piękne kształty i świeżą płeć przy jasnych włosach. Głowę nosiła wysoko, bardzo wysoko, i w ogóle ukazywaną była jako typ wielkiej pani, umiejącej utrzymać w całej swej nieskazitelności honor swego wysokiego w świecie położenia.
Tuż obok pani Olimpji, na pniu ściętej sosny siedział mężczyzna czterdziestoletni, wykwintnie ubrany, z wysokim kapeluszem w ręku. Twarz miał bladą i ściągłą, oczy zamglone o niewyraźnem spojrzeniu, w którem było i znudzenie, i przeżycie, i pogoń za rozrywkami i wrodzona instynktowo