Strzemieńczyk. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
nie da i wszystko się obejdzie, lekko.
Otrząsiny miały się odbyć nad wieczorem… Trzeba jeszcze było iść do preceptora żebrzących i temu się też stawić… Dryszek miejsce i godzinę wskazał. Rozstali się, na wieczór odkładając drugie spotkanie.
Grześ nieszczęśliwy, głodny, zmęczony, w końcu musiał pomyśleć o sobie i trafiwszy na owo schronienie pod tarcicami, ostatki chleba i sera tam spożył…
Tu siadłszy sam, zadumał się smutnie, owo życie, którego pragnął, rozpoczynało się twardo i groźno… Były to początki wprawdzie, ale nie rokowały one drogi łatwej…
Cofać się już nie czas było…
Czuł, że w Samku miał już nieprzyjaciela, a grozę, jaką obudzał ojciec, tu obcy budził w nim. Pomodlił się, łzy otarł, posiedział w kryjówce i dobył się z niej w końcu…
Dnia tego miał jeszcze zapoznanie się w gospodzie z towarzyszami i zaszeregowanie do tej gromady, której musiał być cząstką posłuszną.
Dryszek był mu pomocą niemałą. Zarządził tak, aby dla starszych więcej piwa zostało, iż młodszych do gospody nie zawołano… Skończyło się na kilku poszturchańcach, na pytaniach podstępnych, na nauce potem jak trzeba było kupy się trzymać i choćby cię pieczono i warzono w smole, nikomu nie powiadać co się działo w szkole… Piwo i pocałunki braterskie dokończyły obrzędu, po którem Grześ wolniej odetchnął…
Samek, który się stawił na otrzęsiny, dodał przestrogę od siebie, że gdyby broń Boże kanonikowi się przylizał, a jego z komórki wysadził, niech lepiej potem z miasta się wynosi…
Grześ jakoś się poczuł śmielszy.
– Słuchaj no – rzekł – jam do księdza kanonika sam się nie wpraszał… Zaprowadziłeś mnie do niego… Nie będę się z tem taił, że mi kazał pokazać sobie jak piszę, a pisanie mu się podobało… Jeżeli mi potem za opiekę nademną, każe sobie przepisywać, czym winien?
– A ja ci to tylko powiadam, słysz – przerwał Samek – że jak mnie odpędzi, ja na twoich plecach szukać będę mojej straty!
Grześ zamilkł…
– Nie pójdę do niego, chyba mnie sam zawoła – rzekł po chwili.
Starsi zagadali o czem innem, a Samek mrucząc w kąt poszedł… O noclegu nie myślał dotąd Grześ, albo pod tarcice znowu wleźć, lub gdzie się pod kruchtę wcisnąć, zdawało mu łatwem… Tymczasem godzina wieczornej żebraniny nadeszła, głód dokuczał, i trzeba było poraz pierwszy iść ode drzwi do drzwi z miseczką.
Domy sobie miał wskazane, pamiętał je dobrze, ale kto w nich mieszkał, i jakie go tam, nieznajomego, czekało przyjęcie!! Bóg wiedział tylko…
Z bijącem sercem, miseczkę swą odjąwszy od pasa, zastukał do drzwi pierwszego dworku… ale tak nieśmiało, że nikt go nie posłyszał, czekał długo, poraz wtóry uderzyć nie śmiał, i odszedł z próżną miską.
W progu drugiego domostwa, patrząc na to, stała średnich lat niewiasta, trzymając kilkoletnią dzieweczkę za rękę.
Mieszczka była przystojna, pięknej tuszy, biała, w czółku na głowie błyszczącem, w rańtuchu świeżym, twarzy wypogodzonej i wesołej. Dzieweczka może ośmioletnia, podobna do niej, śmiejąca się, tupcząca nóżkami, także przystrojona jaskrawo, razem z matką przypatrywała się Grzesiowi zdaleka, i gdy z kolei zbliżył się do nich, zdejmując czapczynę, a pokazując próżną miseczkę, jejmość pochyliła się ku niemu, bo na wysokim wschodku stała i chcąc lepiej mu się przyglądnąć, pod brodę go wzięła…
Piękna twarzyczka chłopaka z czarnemi oczyma, uderzyła ją i litość wzbudziła…
Nim się odezwał, poczęła mówić żywo złamanym językiem, poczem poznał Grześ, że rodem niemka była.
– A ty zkąd! Jeszcze cię nigdy tu nie było…
Małe dziewczę śmiejąc się, pieszczoszka zuchwała, przybliżyła się także do Grzesia i naśladując matkę, pulchniutką łapką chwyciło go za podbródek… Chłopak zobaczywszy tę białą rączynę dziecka tuż przy ustach swych, pocałował ją, co w dziewczęciu śmiech głośny wzbudziło…
Matce oczy się zaświeciły…
– Cóżeś ty za jeden? mów!
Nim się na odpowiedź zdobył Grześ, mieszczka po namyśle skinęła na niego i za sobą wprowadziła do dworku… Dziwnie pięknie i czysto wydało się tu Grzesiowi. W izbie, do której weszli z sieni, drzewo i mosiądz, cyna i szkło świeciło, jakby tylko co z rąk kunstmistrza wyszło… Woń jakaś zdrowa i miła napełniała mieszkania.
W krótkich słowach, od pokłonu począwszy, chłopak rozpowiadać począł o sobie. Nie uważał tego, że na ławie w kącie, nad sporym kuflem, podparty na łokciach obu, siedzący w milczeniu mężczyzna, przysłuchiwał się też opowiadaniu…
Grześ nie pamiętał własnej matki, niewiast mało widywał i to takie, które dzieci nie lubiły i ostro się z niemi obchodziły; łagodny głos i wyraz twarzy matki i dziecka, serce mu otworzył, dobył z niego i uczuć i słów wcale różnych od tych, któremi tłumaczył się przed innemi ludźmi…
Poskarżył się na swoją dolę…
Był sam, nad nim jeden Bóg na niebie, na noc nie miał dachu nad głową, chleb musiał u litościwych wypraszać ludzi…
Mieszczka słuchała, dzieweczka nawet zdawała się go rozumieć i litować nad nim. Co więcej, siedzący opasły nad kuflem mężczyzna zamruczał dziwnie i zaszwargotał coś niezrozumiałego…
Grześ stał ze swoją miseczką jeszcze, gdy zawołano sługi. Ruszyła się dziewczyna od matki i biegnąc a spiesząc się przyniosła garnuszek, z którego, kazawszy usiąść na ławie, dano chłopcu jeść kluski z mlekiem, które mu bardzo smakowały. Matka, dziecię i opasły mężczyzna siedzący w czapce za stołem, z pociechą jakąś przypatrywali się pożywającemu.
Mieszczka pytała go ciągle, a Grześ ośmielony, wesoło rozpowiadał o sobie. Dzieweczka, niespełna po polsku rozumiała, kiedy niekiedy pytała matkę o tłumaczenie tego, co chłopiec mówił o sobie.
Wszyscy widocznie litowali się nad biednym. Gdy przyszło do zapytania o nocleg, a Grześ o swojem schronieniu pod tarcicami mówić zaczął, mieszczka załamała ręce białe, a gruby milczący człek z za stołu po niemiecku coś zamruczał i z kobietą się naradzać zdawał.
Zjadł w końcu Grześ i pokłoniwszy się pięknie, jejmość chciał w rękę pocałować, gdy ta go zatrzymała.
– Nie może być, abyś tak na podwórzu spał – rzekła. – Pan Bóg cię nam zesłał, trzeba ci dopomódz. Jest komórka u nas próżna, gdzie się przespać możesz, póki sobie lepszego nie znajdniesz miejsca.
Nie wiedział chłopiec jak dziękować. Zajęto się nim zaraz pilno. Dzieweczka równie, a może więcej od matki Zaprowadzono go do owej komórki na tyłach, w której kilka próżnych fas stało, a knecht Niemiec, przysadzisty, karłowaty, słomy mu w kątku posłał.
Izdebka była prawda przyciemna, z jednem okienkiem małem za gęstą kratą, bez zamknięcia, ale powietrze wiało łagodne i na sypialnię lepszego kąta nie mógł chłopak pożądać. Bogu więc dziękował.
Sen przyszedł rychło, a choć z nim dziwne marzenia, w których studenci mu dokuczali, przeleciały także. Grześ się przespał do rana, i jak tylko w podwórku ruszać się zaczęto był na nogach…
Stara służąca zobaczywszy