Strzemieńczyk. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
silniej w nim objawiło, wyszedł Grześ z klasztoru i powrócił do miasta…
Zostawało mu wiele do czynienia, a naprzód samo opatrzenie mieszkania, gdyż ks. Wacławowi ciężarem być nie chciał.
W tych myślach na rynek krakowski wchodził, gdy jednego z współbiesiadników wczorajszych, dawniej też sobie znajomego syna kupieckiego, którego Gąską zwano, ujrzał w wesołym humorze, kroczącego ku Sukiennicom.
Poznał go zdala Gąska i stanął…
Z wczorajszego wesela i biesiady jeszcze mu coś dobrej myśli pozostało. Począł wabić ku sobie studenta.
– Toście wczoraj nam z pola zbiegli niedotrzymawszy placu – rzekł wesoło. – Szukano was nadaremnie…
– Ani się dziwcie temu – odparł Grześ – com miał smutny i znużony robić między wesołymi?
– Bylibyśmy cię upoili i rozochocili?
– Albo ja was otrzeźwił i zasmucił. Trosk mam dosyć i do czynienia wiele…
– Ktoby temu wierzył! – rozśmiał się Gąska – albośmy to cię dawniej nie znali, żeście umieli podołać wszystkiemu, tak i dziś… Nie darmo macie głowę na karku…
– I głowa nie pomoże wiele, gdy rąk niema za co zaczepić – smutnie odezwał się Grześ.
– No, mówcież jaśniej, czem się tak frasujecie?
Strzemieńczyk z prawdziwej troski mu się spowiadać nie chciał, człowiek był nadto lekki, aby go zrozumiał, więc tłumacząc się od niechcenia, rzekł, że nawet gospody sobie nie znalazł jeszcze…
– Tak-że mów – przerwał Gąska – i chodź ze mną… Wiecie lub nie, żem po ojcu dom odziedziczył przy Grodzkiej, żyję w nim sam z matką, izb dosyć próżno stoi… Wybierzecie sobie jaką zechcecie…
– Najmiecie mi ją?
– Dam lub najmę, jak wola – odezwał się Gąska. – Wiem to, że wy pisać musicie, a do pisma światła potrzeba, nad gankiem izdebka jest, wschodki do niej nieosobliwe, ale nogi masz młode…
– Chodźmy – rzekł Grześ.
Tak się mieszkanie znalazło rychło. Komora była prawie próżna, a służyła dotąd tylko znajomym gościom do Krakowa przybywającym.
Gąska nie żądał za nią wiele i dodał śmiejąc się, iż Grześ za komorne czasem mu pieśń zaśpiewa…
Zeszli potem na dół do staruszki matki Gąski, która w swej izbie siedziała, niebardzo się już poruszać mogąc, bo niemoc w nogach miała i z krzesła służby i gospodarstwa dozierała.
Pomimo wieku i osłabienia, babina wesołą była, nudziło się jej samej w domu z dziewkami, syn rzadko przesiadywał, powitała nowego komornika bardzo rada, że ich w domu więcej będzie.
Strzemieńczyk też miał to szczęście, że się powierzchownością niewiastom podobać umiał. Stara jejmość dla gościa i dla syna, chcąc ich zatrzymać dłużej, wina zagrzać kazała.
– Chwalić Boga, że was mój Maciek złapał – rzekła – w domu nas więcej będzie… Nie chce mi się żenić, choć go proszę i swatam; a ja stara już w domu podołać nie mogę… Pomożecie mi może, aby go do wesela namówić…
Tu babuś przerwała sobie.
– Nie napatrzyłeś tam kogo na weselu? – spytała, i nieczekając odpowiedzi ciągnęła dalej. – Ot i tę, Lenchen Balcerów, gdyby był jeno chciał, byłby miał, jak Bóg żyw, a dziewczę śliczne i wiano piękne…
– Ale! ale – przerwał Gąska – Balcerównej dostać nie było łatwo. Prawda że piękna i bogata, ale za mąż iść cale nie chciała, i rodzice ledwie ją na pół uprosili, wpół zmusili…
– Cóż to jej było w głowie? – spytała stara.
– Pewnie sobie roiła panka. Wojewodzica czy kto ją wie kogo… – mówił Gąska. – A i to pewna, że choć mąż chłopak ładny i nieubogi i rodzina poczciwa, ledwie nieledwie ją matka skłoniła…
Staruszka kiwała głową.
– Drożyła się – wtrąciła – jak to one wszystkie; a takie małżeństwa przecie najlepsze bywają. Z wielkiej miłości zawczasu, potem tylko kwasy i swary…
Grześ, który słuchał z uwagą, tknięty tem, iż o Balcerównie powiadano jakoby za mąż iść nie chciała, poruszył się ciekawie.
– A zkądże o Balcerównie wiecie, iż do kobierca ochoty nie miała? – zapytał.
– Całe miasto wie o tem – rzekł Gąska. – Osobliwa była dziewczyna, bo jej pan Bóg wszystko dał, a tak chodziła zawsze zatęskniona i smutna, jakby najnieszczęśliwszą była. W końcu kumoszki matce otworzyły oczy, że ją koniecznie za mąż wydać trzeba…
– No, i dobrze ją wydali – odezwała się matka Gąski. – Mąż, chłop dorodny, dobry, stateczny i szpetny nie jest.
Słuchający syn, palcem się w czoło uderzył, babina to postrzegła.
– To co? – przerwała – albo ona za dwoje rozumu nie ma… Wszyscy przecie i o tem wiedzą, że ona na kobietę aż nadto oleju ma w głowie. Nie wiem czy nie kłamią, ale rozpowiadali, że pisać i czytać ktoś ją potajemnie nauczył…
Zarumienił się Grześ i spuścił oczy.
– A co jej potem – dodał Gąska – wolałaby szyć i kuchni pilnować…
Matka nie zaprzeczała temu. Strzemieńczyk się nie mięszał do rozmowy. Wtem gospodarz wstał i odezwał się.
– Nie pójdziecie dziś do Balcerów? Wesele trwa i pewnie jeszcze dni kilka się przeciągnie. Ja zajrzę też, chodźcie ze mną.
Zawahał się Grześ, ciągnęło go tam bardzo, obawa jakaś odpychała. Iść tam, aby mu serce bolało więcej? Nigdy on wprawdzie na wielkiej przyjaźni do swej uczennicy, nadziei żadnych nie pokładał; wiedział, że ubogie chłopie, choć szlachectwo jego coś ważyło, do zamożnej kupcowej nie mógł się posunąć, a jednak teraz, gdy ją widział zamężną, zazdrość i jakieś uczucie niewysłowionej boleści, serce mu uciskało…
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Gąska nalegać począł mocniej.
– Chodź ze mną. Wczoraj za wami tam wszyscy się oglądali, będą wam radzi…
– Wyście też byli na weselu? – zapytała stara.
– A jakże! – rzekł Gąska. – Stary pono znajomy Balcerów i bardzo go tam witali serdecznie.
Strzemieńczyk z gorzkim uśmiechem zwrócił się do gospodyni.
– Tak – rzekł – gdym pauprem przybył do Krakowa lat temu już sporo, pierwsi mnie żywili Balcerowie.
Staruszka potrząsnęła głową, Gąska tymczasem za rękaw go ciągnął i nalegał.
– Chodź ze mną…
Rozum iść nie kazał, a słabość ludzka ciągnęła. Grześ w końcu dał się skusić.
Dnia tego wprawdzie już wczorajszego ścisku i tłumu nie było, ale wewnątrz dworek pełniuteńki, i muzyka i ochota a okrzyki około stołów, z których miski i dzbany nie schodziły.
W progu ich powitała Balcerowa, z twarzą zmęczoną i posępną…
Grześ wsunął się nieznacznie, szukając pani młodej oczyma. Siedziała sama otoczona mężatkami, a mąż jej wesół w drugim