Эротические рассказы

Strzemieńczyk. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.

Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
ztąd, muszę.

      Żachnął się Ryba w tył cofając.

      – Co tobie? na Boga miłego! Dokąd?

      – Dokąd? albo ja wiem! – szepnął Grześ.– W świat! Do Krakowa… Ojciec z nas obu chce koniecznie żołnierzy zrobić, a mnie sam Pan Bóg do czego innego przeznaczył. Samiście mówili mi nieraz, że głosu Bożego słuchać potrzeba, a ja czuję go w sobie!

      Bez nauki żyć, wolałbym umierać, dla niej w świat iść muszę.

      Łzy prędko otarłszy chłopiec, czarnemi oczyma bystro spojrzał na bakałarza, który stał smutny i zamyślony.

      – Słyszałem od was, że w Krakowie dla ubogich jak ja pacholąt, ludzie są litościwi, którzy ich karmią, aby na chwałę Bożą uczyć się mogli.

      – Dziecko! dziecko! – podchwycił bakałarz. – Bóg ci litościwy jest nad opuszczonemi, i ludzie są dobrzy na świecie, ale pójść w świat z sakwą na plecach, z drewnianą miską u pasa, prosić jałmużny chleba i jałmużny światła, nie wiesz co przecierpieć trzeba.

      Chłopak strząsnął się dumnie.

      – Alboż to ja cierpieć nie potrafię? – zawołał – albo mi to w domu był raj? Ja już od dziecka do głodu nawykłem i chłodu.

      Tu pocałowawszy znowu w rękę bakałarza, jakby go tą pokorą chciał zmiękczyć i przekupić dla siebie, dodał.

      – Nauczyliście mnie trochę śpiewać, po ulicach pieśni nabożne z drugimi nucić mogę. Za to ludzie dobrzy dają kołacze i grosze… Umiem też, z łaski waszej, pisać niczego…

      Ryba się uśmiechnął klepiąc go po ramieniu.

      – A! ty! ty! – rzekł weselej – niczego! Ty malujesz nie piszesz i kaligraf z ciebie, choć smarkaty, że się i ze staremi nie powstydzisz iść na wyścigi. O tem niema co mówić, to prawda, to prawda.

      Grześ przerwał żywo.

      – No, więc czego się mam obawiać? Bylebym się dowlókł do Krakowa, albo to bieda wielka. Na każdej plebanii nocleg mi dadzą, w każdym klasztorze pokarmią. Chleba dużo nie potrzebuję, łyżką strawy będą syty.

      Gdy to mówił, oczy mu się świeciły.

      – A ojciec – cicho zagadnął Ryba. – Co powie ojciec, gdy cię nie stanie?

      Grześ oczy spuścił.

      – Ojcu się Zbitut zostanie – odparł cicho.– On go lepiej niż mnie kocha. Ja mu tylko zgryzotą jestem i ciężarem. Zbędzie się, zapomni, lżej mu będzie.

      Słuchać go nie mogę, więc obrazy Bożej uniknę, a po mnie – dokończył smutno – płakać nie będzie.

      Bakałarz zadumany, nic nie mówiąc, głową potrząsał. Stał w niepewności jakiejś, nie chcąc ni radzić ni odradzać. Dziecka mu ulubionego żal było, które się tu mogło zmarnować. Miał to przekonanie, że w Krakowie z niego coś nadzwyczajnego zrobią. Z drugiej strony, postradać tego ucznia, tego ulubieńca, którego sam własnem tchnieniem wywiódł tak cudownie ze swawolnego pacholęcia, żal mu było.

      Grześ pisał tak ślicznie, a wszystkie charaktery naśladował tak kunsztownie! W kościele gdy śpiewał, głos miał tak piękny, że do łez poruszał, do modlitwy duszę podnosił!

      To dziecię biedne, puścić w świat na stracone imię, na losy, które Ryba znał najlepiej, bo ich sam doznał w wędrówkach po świecie, strach było!! żal srogi!

      Ukradkiem stary bakałarz otarł rękawem oczy, ale myśl mu przyszła, że Bóg ojciec sierotom…

      Na twarzy chłopca malowało się po tęsknocie takie męztwo, takie pragnienie tego co mu przyszłość gotowała, takie jakieś powodzenia przeczucie, że wstrzymywać go, któż wie, czy się godziło?

      – Ojczulku! – dodał Strzemieńczyk śmiało. – Myślałem całą noc, modliłem się panu Bogu, prosiłem go o natchnienie. Już to postanowione… Nie przeciwcie się. Idę w świat!… Za ojca wy mi dajcie błogosławieństwo.

      I przykląkł przed nim, za rękę drżącą chwytając starego, który głowę jego ująwszy, modlitwę cichą szeptać zaczął. Popłakali się oba. Mówić już nie było co więcej.

      Dzwoniono na jutrznię, poszli razem do kościoła, ale ostrożny bakałarz, obawiając się, aby stary Cedro nie przyszedł tu szukać syna, ukrył go na chórze i drzwi zaryglował.

      Grześ upadł na kolana, złożył ręce i modlił się gorąco.

      Mało na jutrzni pobożnych było, oprócz kilku starych kumoszek z różańcami w ręku; mieszczanie na wiosnę mieli dosyć do czynienia w polach i ogrodach. Msza już była przy ofiarowaniu, gdy męzkie buty i chód posuwisty usłyszał bakałarz, głowę wychylił i zobaczył Strzemieńczyka starego, który idąc na wszystkie się strony oglądał, niewątpliwie szukał syna.

      Grześ się przychylił i za słup schował.

      Cedro ukląkł w ławie mszy świętej słuchać, bo bezbożnym nie był, ale domyślił się łatwo bakałarz, że on tu nie dla nabożeństwa, ale dziecka zbiegłego przyszedł szukać.

      Zaledwie ksiądz przeżegnał, gdy Ryba chłopcu dając znak aby pozostał na chórze, sam zszedł z niego, nastręczając się Strzemieńczykowi, bo wiedział, że go pytać będzie. Sam nie zaczepiając starego, zwolna, święconej wody wziąwszy u drzwi, wyszedł Ryba na cmentarz.

      Cedro za nim pospieszył, brwi miał ściągnięte i twarz posępną.

      – Nie wiecie o Grzesiu moim? – zapytał rzeźko.

      – Albo co? – odparł Ryba.

      Staremu gniew tymczasem ze krwią do głowy bił…

      – Zbiega mi, bestya krnąbrna, dla tej waszej nauki, która mu się na nic nie zdała. Siekę go, morduję i nic nie pomaga…

      Bakałarz poruszył ramionami.

      – A ja co na to mogę? – odparł.

      – Wy – krzyknął w pasyi Strzemieńczyk, rękę podnosząc do góry – wyście mu pierwsi głowę nabili tem przeklętem obiecadłem, a jemu ono do czego? Klechy z niego mieć nie chcę, dosyć jest tych darmozjadów! Hę!

      Ryba słuchał obojętnie.

      – Pocoście go uczyli? – powtórzył Cedro.

      – Bo tak pan Bóg przykazał – odparł bakałarz – a bożego przykazania słuchać muszę nie waszych gróźb. Dziecko do nauki miało ochotę i zdolność, com go nie miał uczyć??

      – Ja lepiej wiem co mojemu dziecku potrzeba – wyrwał się coraz popędliwiej Strzemieńczyk – jam nad niem panem, nie wy…

      Nie chcąc dalej rozprawiać z nim, bakałarz ruszył zwróciwszy się ku szkole i zostawił samego, zagniewanego starca, który pluł i klął, a w końcu nie mając z kim się kłócić, musiał nazad do domu iść. Po drodze jednak skręcił do szkoły, i nie wchodząc do niej, u okna tylko stanąwszy, zakrzyczał na głos.

      – Jak mi go tu przyjmować i chować będziecie, szkołę podpalę… tak mi Boże dopomóż!! Rąk moich nie ujdziecie.

      Ryba zbliżył się okna…

      – Idźcie z Bogiem… a nie krzyczcie! dziecko zamęczone w świat poszło… mieć będziecie je na sumieniu… Nie ojcem mu byliście, ale oprawcą…

      To wyrzekłszy zniecierpliwiony Ryba od okna odstąpił i poszedł się zamknąć do komory.

      Cedro stał chwilę zadumany, ramionami zżymając, oglądał się


Скачать книгу
Яндекс.Метрика