Waligóra. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
Przez małe otwory w jej ścianach, o mroku wieczornym błyszczało światełko czerwonawe.
Ludzie tu więc byli.
Niedługo na ukazanie się ich czekać było potrzeba, gdyż jak tylko stąpanie zbliżających się koni posłyszano w chacie, naprzód jedno okno przyciemniało, bo je ktoś wyglądając niem głową zaparł, potem skrzypnęły drzwi i człek jakiś wyszedł naprzeciw jadącym. Stał jak wryty u progu, zdając się oczom nie wierzyć gdy zobaczył tyle ludzi i koni.
Zbyszek chciał ku niemu podjechać, gdy Biskup ręką nań skinąwszy aby pozostał, sam się do strażnika przybliżył i pozdrowił go obyczajem chrześciańskim.
Stróż był człek stary, silny jeszcze, z brodą siwą postrzyżoną i głową odkrytą już wyłysiałą. Na sobie miał kożuszek krótki włosem na wierzch, spodnie płócienne i chodaki.
W ręku czy dla oznaki swego urzędu czy dla obrony trzymał ogromny drąg, w którego końcu kawał żelaza był przytwierdzony.
Mruknął coś niewyraźnego za odpowiedź na pozdrowienie Biskupowi.
– Otwieraj mi wrota – odezwał się Iwo – wskazując ręką na nie. – Jestem bratem Mszczujowym i jadę go odwiedzić a pobłogosławić mu.
Stróż nie zdawał się rozumieć, podniósł głowę pilno się przysłuchując, oczy wytrzeszczył, usta mu się bezzębne otwarły szeroko, nie odpowiadał…
Cierpliwie Biskup powoli powtórzył rozkaz wskazując na bramę, ale człek się ani ruszył, ani odpowiadał. Zwrócił się ku Zbyszkowi Iwo, a ten już zsiadał i przyszedł do stróża…
Powtórzył mu nalegając wolę Biskupa i dodał że jadący był najwyższym Pasterzem…, a należał do rodziny pana z Białej Góry. Wszystko to jeszcze nie trafiło do przekonania milczącego strażnika.
Słowa z niego dobyć nie było można…
Już ludzie biskupi zabierali się ku wrotom iść i przebojem je otwierać, coby łatwo przyszło, gdy milczący stróż zaparł im drogę sobą i drągiem. Iwo dał znak by siły nie używać.
Zlękły człek bełkotać poczynał. Mówił coś, lecz dla braku zębów i głosu, który przestrach stłumił, zrozumieć go było trudno. – Wywijał tylko żwawo drągiem drogę usiłując konnym zapierać.
Uląkłszy się nacisku ludzi, którzy z koni pozsiadali i zbliżać się do niego i wrot zaczęli, jakby z rozpaczy, nagle począł pod kożuchem szukać czegoś rękami drżącemi, i dobywszy rogu rozpaczliwie tak zatrąbił, iż konie się żachnęły, a kilka z nich w bok rzuciło. Tylko biskupi rumak uszy nastawiwszy do góry, ani drgnął… za co go Iwo po szyi pogłaskał…
Wrzaskliwy głos rogu wśród ciszy, po nocnej rosie rozszedł się szeroko; jakby go fale niosły powietrzne.
Upłynęła chwila niepewności – patrzano na siebie i Biskupa, który dał znak, aby czekano…
Dosyć długo stali wszyscy w miejscu nieruchomi, aż Zbyszek pierwszy zdala przybywającego konia usłyszał. Pędził ktoś od wzgórza poza którem nic widać nie było. Tentent coraz się stawał wyraźniejszy i za wrotami mignął człowiek na koniu, który nie zsiadając z niego przez szpary począł zaglądać.
Zbyszek podszedł ku niemu. Nim się miał czas przybyły zapytać usłyszał kto czekał i rozkaz aby wrota otwierano.
– Nikomu się te wrota nie otwierają, choćby i sam pan a książę i król był, bo tu jedynym panem pan nasz… My do nikogo nie mamy nic i nie chcemy aby do nas miano…
– Ależ brat i Biskup… – zawołał gniewnie Zbyszek… – Słyszysz! my tu nie zcierpimy aby słudze Bożemu opór kto stawił, wrota wywalimy!!
– To, co? – krzyknął człek z za wrót. – Wywalicie bramę, pojedziecie pod gród, a przecie go nie zdobędziecie, bo my w potrzebie bronić się umiemy, zamiast od tych wrót pójdziecie od tamtych…
Wtem Biskup sam głos podniósł.
– Słuchaj, dziecko moje – rzekł łagodnie – jedź na Białą Górę i powiedz Mszczujowi, że Iwo brat u wrót jego stoi. Iwo z Krakowa…
Siłę jakąś nakazującą miały te wyrazy, bo człek posłyszawszy je zamilkł, nie odpowiadając nic, konia zawrócił i popędził…
Stróż z drągiem trochę na bok się usunąwszy, lecz od bramy nie odchodząc, oburącz na broni swej sparty, pozostał nieruchomy.
Na dworze ciemniało powoli, a Biskup z głową spuszczoną cierpliwie, modląc się po cichu czekał odpowiedzi, której zwłoka Zbyszka widocznie niecierpliwiła. Lekki wiatr zerwał się od zachodu i choć niebo było miejscami wypogodzone, pędził porwane chmury, które zdały się posłańcami wyprawionemi na zwiady, zapowiadającemi zmianę pogody. Powietrze stawało się chłodniejszem, jak zwykle jesienią gdy słońce zajdzie…
Po dość przeciągniętem oczekiwaniu znowu tentent się dał słyszeć, stróż zwrócił oczy i głowę ku wrotom prostując się i gotując jakby na obronę stanowiska, bo był pewien że z grodka przyjdzie odpowiedź odmówna. Za bramą pokazał się jezdny a Zbyszek co prędzej dopadł do niego…
– Miłościwy pan nasz, – rzekł przybyły trochę zadyszany, – choć nikogo obcego u siebie nie chce, ale brata gotów ugościć. – Tylko nie z orszakiem i nie z dworem ale samego.
Wśród dworzan biskupich wybuchnął szmer dość głośny, tylko Zbyszek spojrzał na pana, czekając co ów powie…
– Rozbijcież tu sobie namioty i napalcie ognia – rzekł Pasterz – a ja pojadę na nocleg do Białej Góry, kiedy inaczej być nie może. Żal mi was, dzieci moje, ale inaczej chybiłbym celu podróży…
Wtem kanclerz biskupi, ksiądz Sylwan, nie mogąc wytrzymać zawołał głośno:
– Ale Miłości Waszej puszczać się tak samemu ani przystoi ani bezpieczna! Jak to może być żeby choć jednemu z nas towarzyszyć mu nie było wolno!
Od bramy, posłyszawszy to posłaniec powtarzać zaczął.
– Jednego tylko księdza brata puścić mi wolno, jednego!
Ks. Iwo uśmiechnął się i ręką począł żegnać swój dwór duchowny i orszak.
– Zbyszek, – rzekł do czekającego swojego ochmistrza, który stał z głową frasobliwie spuszczoną, – proszę ja cię, niech wszystkim będzie na obozowisku przymusowem dobrze… Uczyń co można…
Rękę podniósł i pobłogosławił…
Koniowi biskupiemu nie bardzo się od gromadki chciało odchodzić, lecz ks. Iwo przemówił doń łagodnie i koń ruszył się posłuszny ku wrotom, które stróż drąg postawiwszy przy tynie, z trudnością otwierać zaczął.
U wrót stojący pilnowali aby nikt więcej wcisnąć się nie mógł za nie…
Dopiero gdy Biskup oddalił się nieco a bramę na nowo drągiem założono, wśród dworu głośniej się odezwali oburzeni księża i Zbyszek przeciw dziwactwu pana z Białej Góry, który ich niegodnemi osądził przestąpić próg swojego gródka. Stary tylko kapelan biskupi ks. Ambroży, nawykły do cichego poddawania się wypadkom, nienawidzący próżnych wyrzekań, po pierwszym wybuchu zaraz im usta zamknął tem że człowieka nie znając sądzić się nie godzi.
– A co my wiemy, – rzekł, – dlaczego ten człek dzikim się stał, i czemu z ludźmi nie obcuje! Cóż jeźli to czyni z pobożności i potrzeby ducha… Nie sądźcie abyście nie byli sądzeni…
I tak zwolna szemranie ucichać zaczęło.
Biskup tymczasem