Эротические рассказы

Waligóra. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.

Waligóra - Józef Ignacy Kraszewski


Скачать книгу
była, gdy się nie zrodziła na swej ziemi, w swoim domu, nie miała u niego łaski. Orężem nawet starym musieli się posługiwać jego ludzie, bo z Niemiec i z za granic przywożonego nie cierpiał, łamać kazał i wyrzucał… Wszelakiego też rzemieślnika miał w swoich osadach około Białej Góry i nosiły one nazwiska od rzemiosł, któremi się ludzie w nich zajmowali.

      Żaden przekupień, których naówczas już i z Niemiec i ze Włoch włóczyło się mnóstwo po kraju, na ziemię jego stąpić się nie ważył. Wprawdzie wymykali się ludziska na sąsiednie targi pokryjomu czasem, aby sobie coś zagranicznego kupić, lecz musieli się z tem kryć, gdyż Mszczuj surowo za to karał…

      Jednemu księdzu do mszy świętej wolno było kazać wina przywieść z Krakowa, ale uparty Mszczuj zasłyszawszy że w Czechach dla wina do świętej ofiary, Kneziowie winnice zaprowadzili, u siebie też od Benedyktynów z Tyńca latorośle przywiózłszy, kazał sadzić wino, które, choć marzło i nie dojrzewało, wyrzec się go nie chciał.

      Tak było ze wszystkiem u niego…

      Zobaczywszy dwie swe Halki na progu, Mszczuj stanął i długo patrzał na nie.

      – Czegóż wy tu stoicie jeszcze! – zapytał głos swój łagodząc dla dzieci – wszak to pierwsze kury piały?

      Halki spojrzały na się, oczyma się porozumiewając i – nie dały odpowiedzi.

      – Spać idźcie – dodał Waligóra – a wstawajcie mi do dnia, aby gościowi, bratu memu, Biskupowi Iwonowi dopilnować polewki. Pobłogosławi was mąż święty, gdy mu się pokłonicie. Chcę byście i na mszy jego były, o czem księdzu Żegocie dać znać…

      To mówiąc zamyślił się Mszczuj i poprawił.

      – Niechno Żegota, jeźli nie śpi przyjdzie do mnie…

      Na pożegnanie obie Halki pocałował w główki, i znikły mu biegnąc jak spłoszone ptaszki. Choć późna była godzina księdza Żegoty niedaleko pono szukać musiało być potrzeba, bo ledwie dziewczęta odeszły, mały człeczek, chuderlawy z krótko na głowie postrzyżonym włosem, w ciemnej nie zbyt długiej sukni, szerokim pasem podpasanej w progu się pokazał.

      Blady był, przestraszony widocznie, a ręce miał rozpaczliwie załamane gdy wchodził.

      Spojrzawszy nań Mszczuj, nie zrozumiał co mu było.

      – A co, ojcze Żegoto – rzekł, – doczekaliśmy się Biskupa na Białej Górze…

      – A! miłościwy panie! – odparł ksiądz, – czegom się bał tegom się nie ubał… Słyszałem o ks. Iwonie! wiem! srogi jest! Wszyscy teraz Biskupi wzięli na się aby z nas mnichów porobić! Zabraniają żon… nie godzi się nam już rodziny mieć. Wiem, wiem – mówił prędko i niespokojnie, – powiadają że to rozkaz z Rzymu, że pod klątwą żony powypędzać kazano… Gdzie to kto słyszał? U nas tego nie było nigdy!

      Przysłał, słyszę, Papież rzymskich Legatów i przeprowadzili wszędzie co kazał. – W Pradze tylko w Czechach księża się oparli że mało w kościele do krwi rozlewu nie przyszło, a u nas, o u nas już…

      Spuścił głowę…

      – No, widzisz – odparł łagodnie Mszczuj – jam ci to dawno prorokował że ci się z twoją rozdzielić trzeba… Co teraz poczniesz…

      Ksiądz Żegota rękami począł trzeć czoło…

      – A długo on tu zabawi? – szepnął cicho…

      – Nie wiem – rzekł Waligóra – ale czy, dłużej czy krócej przecież mu się stawić musisz, a spyta cię, kłamać nie możesz, a nakaże ci, nieposłuszeństwa nie ścierpi.

      Ksiądz jęknął.

      – Wasza Miłość wyrzucicie mnie – westchnął – co robić! Żonki, co mi zawierzyła ja nie porzucę, kawałek ziemi wezmę od Miłości Waszej i kmieciem będę, gdy mnie od ołtarza odpędzą…

      Zapłakał ksiądz Żegota i ręce podniósł ku niebu.

      – Nigdy u nas to jeszcze nie było, aby księżom się żenić zakazywano… Cóżeśmy winni my cośmy dawniej żony pobrali?

      Wszystko to poszło z mnichów, co swoich żon nie mając, wszeteczni są, a na ich wzór i nam teraz już zabroniono.

      Łkał i popłakiwał księżyna…

      – Chyba mi się nie pokazywać Biskupowi – dodał, – bo pierwsze pytanie będzie – masz żonę? powiem – mam. Każe iść precz…

      Oczy zwrócił na Waligórę, który w ogień patrzał.

      – Miłościwy panie mój – jęknął – a wyż mnie ubożuchnego sługi swego nie zechcecie bronić?

      – Cóżby wam pomogła obrona moja? – spytał Waligóra. – Nie moja rzecz kościelne sprawy wasze… Hetmanowi nic do kleryka, a Biskupowi do żołnierzy… Tyle wiem, mój ojcze, że was nie opuszczę i głodem mrzeć wam nie dam, o reszcie musicie myśleć sami, bo ja się na tem nie znam.

      Tchnął i sapnął biorąc się za głowę Waligóra… – Hm – dodał, – za młodu bywałem to ja w Rzymie, księżych żon tam nie widziałem nigdzie, ale… różnie bywało!! gadano wszelako! Musicie słuchać rozkazania, ojcze, czasy się zmieniają…

      Ks. Żegota westchnął znowu ciężko, łzy mu płynęły tak obfite że ich nie nastarczył ocierać rękami obiema. Niepewien był czy ma uciekać od Biskupa, stawić mu się i do nóg paść, prosić o miłosierdzie, czy też – co mu się zdało najbezpieczniejszem uciekać – i skryć się.

      Schwycił za rękę Waligórę księżyna biedny i stękając ciągle całował ją długo, prosząc o miłosierdzie, choć słowa nie mówił, zakręcił się potem po izbie, jakby chciał coś rzec, ale spojrzawszy na chmurnego gospodarza, odpadła ochota i odwaga, – wyszedł mrucząc i znikł w ciemnościach.

      Mszczuj co miał zaraz ledz na posłanie, u ognia stanąwszy jak wmurowany, nie widząc chłopaka który czekał – pozostał długo w zadumie głębokiej…

      Wstrząsnęło nim całym to przybycie brata Biskupa od lat tylu niewidzianego i zbliżenie się choć słowy do tego świata, od którego przez lat tyle głos żaden doń nie dochodził.

      Nazajutrz do dnia zamkowa kaplica, która za kościół parafialny okolicy Białej Góry służyła, przygotowaną była na przyjęcie Pasterza. Był to budyneczek nieopodal od mieszkalnego dworu, nie zbyt obszerny, bo wszystkie dawne kościoły u nas w początku niewielkie były. W przybytku mieścili się zwykle duchowni i dostojni, a lud stał u kruchty i przede drzwiami. Z drzewa pobudowany, nie odznaczał się niczem prawie oprócz tego że nad czołem miał rodzaj wieżyczki nizkiej z krzyżem, w której wisiał dzwonek wołający na modlitwę… Zakrystya była do boku przypartą osobną izbą, sam zaś przybytek, drewnianą galeryjką nizką przepołowiony, zawierał jeden ołtarz od ściany odstawiony, okryty obrusami białemi szytemi wzorzysto, a na nim krzyż czarny i świeczniki.

      Dwie chorągwie, kształtu Radwanowego przytwierdzone z obu stron do galeryi, świeczniki z rogów jelenich przy ścianach, stanowiły całą ozdobę wiejskiego kościołka. Przez parę okien zamykanych okienniczkami, wlatywały i wylatywały szczebiocąc wróble, które zdawały się tu jak w domu. Dwie Halki, które się bardzo cieszyły z przybycia Biskupa i z nabożeństwa któremu przytomne być miały, od świtu już biegały około tego domku Bożego, do którego drogę wysypać kazały zielonym kosaćcem, a u drzwi zawiesić zielone gałęzie…

      Staruszek w długiej sukni czarnej, daleki jakiś powinowaty księdza Żegoty, człek pobożny, któremu nauki zabrakło tylko, aby mógł księdzem zostać


Скачать книгу
Яндекс.Метрика