Uwięziona. Марсель ПрустЧитать онлайн книгу.
w tym kierunku, czemuby jakieś obojętne słowa miały zdradzić ukryte w nich kłamstwa; nie odróżniamy tych słów od innych; kobieta mówiła je ze strachem, my słuchamy ich nieuważnie. Później, kiedy znajdziemy się sami, wrócimy do tych słów i nie wydadzą się nam już całkiem zgodne z rzeczywistością. Ale czy je sobie dobrze przypominamy? Rodzi się w nas samorzutna wątpliwość co do ścisłości naszej pamięci, tak jak w pewnych stanach nerwowych nie można sobie przypomnieć, czy się zasunęło rygiel – i to równie za pięćdziesiątym razem jak za pierwszym; możnaby bodaj bez końca powtarzać daną czynność, nie osiągając nigdy ścisłego i zbawczego utrwalenia jej w pamięci. Ale tu przynajmniej możemy zamknąć pięćdziesiąty i pierwszy raz drzwi; podczas gdy owe niepokojące słowa żyją w przeszłości w niepewnem brzmieniu, którego nie mamy mocy wskrzesić. Wówczas zwracamy tem baczniejszą uwagę na inne słowa, które nie kryją nic, jedynem zaś lekarstwem – którego nie chcemy – byłoby nie wiedzieć nic, aby nie chcieć wiedzieć lepiej.
Z chwilą gdy nasza zazdrość wyszła na jaw, ta co jest jej przedmiotem widzi w niej brak ufności uprawniający oszukiwanie. Zresztą, w żądzy dowiedzenia się, my pierwsi zaczęliśmy kłamać, oszukiwać. Anna, Aimé, przyrzekają nam, że nic nie zdradzą, ale czy dotrzymają? Bloch nie mógł niczego przyrzec, bo nie wiedział. Niech tylko Albertyna porozmawia z nimi, rychło, przy pomocy tego co Saint-Loup nazywał „krzyżowym ogniem”, dowie się, że kłamię, gdy twierdzę że jestem obojętny na jej postępki i nie zdolny szpiegować. W ten sposób, drobny fragment odpowiedzi jaki mi przyniosła Anna, przez to że zjawił się po mojej nieskończonej i stałej niepewności (niepewności tego, co robi Albertyna) był zbyt nieokreślony aby zadać ból; był dla zazdrości tem, czem dla zgryzoty są początki zapomnienia i ich kojąca mgła. Ale ten fragment odpowiedzi rodził natychmiast nowe pytania. Zgłębiając cząstkę wielkiej strefy rozciągającej się dokoła mnie, zdołałem jedynie odsunąć owo niepoznawalne, jakiem jest dla nas istotne życie drugiej osoby, kiedy je chcemy sobie naprawdę wyobrazić. Wypytywałem dalej Annę, podczas gdy Albertyna, przez dyskrecję i aby mi zostawić wszelką swobodę badania (czy domyślała się czego?), umyślnie długo się przebierała w swoim pokoju.
– Zdaje mi się, że wujostwo Albertyny bardzo mnie lubią – powiadałem niebacznie, zapominając o charakterze Anny.
Natychmiast ujrzałem, że jej lepka twarz zmienia się; niby sfermentowany sok zdawała się zmącona na zawsze. Usta stały się gorzkie. Nie zostało już w Annie nic z owej młodzieńczej wesołości, którą, jak cała jej gromadka i mimo swej chorowitości, roztaczała w pierwszym roku mego pobytu w Balbec, a która teraz znikała u niej tak szybko. Prawda, że Annie przybyło od tego czasu kilka lat. Ale miałem mimowoli wskrzesić tę wesołość, zanim Anna, która spieszyła się do domu na obiad, pożegnała się ze mną.
– Jest ktoś, kto cię dziś przedemną szalenie chwalił – rzekłem.
Natychmiast promień radości rozświecił jej oczy: robiła wrażenie, że mnie naprawdę kocha. Unikała mego spojrzenia, ale śmiała się w przestrzeń oczami, które nagle stały się całkiem okrągłe. „Kto taki?” – pytała z naiwnem i łakomem zainteresowaniem. Wymieniałem osobę: ktokolwiek by to był, Anna czuła się szczęśliwa.
Potem przychodziła godzina rozstania, Anna żegnała się. Albertyna zjawiała się w negliżu, miała na sobie jakiś ładny peniuar krepdeszynowy, lub jedną z japońskich sukien, których szczegóły uzyskałem od pani de Guermantes, pewnych zaś dodatkowych wyjaśnień w tej mierze dostarczyła mi pani Swann, w liście zaczynającym się od słów: „Po pańskiej długiej absencji, czytając pański list w przedmiocie moich tea gown, miałam wrażenie że obcuję z duchem…”.
Albertyna miała na nogach czarne trzewiczki wyszywane brylancikami (Franciszka nazywała je zjadliwie „kapcie”), całkiem podobne do tych, które pani de Guermantes nosiła w domu wieczorem: Albertyna zauważyła to przez okno. Podobnie, trochę później, Albertyna miała pantofelki jedne złocone chevreau, drugie szynszyllowe, a widok ich był mi słodki, bo jedne i drugie były niby znakiem (inne trzewiczki nie miałyby tej wymowy), że ona mieszka u mnie. Miała też rzeczy nie pochodzące odemnie, naprzykład piękny złoty pierścionek. Podziwiałem na nim rozpostarte skrzydła orle. „To od ciotki, rzekła. Mimo wszystko, ciocia jest czasem dobra dla mnie. To mnie postarza, bo dała mi go z okazji skończonych dwudziestu lat”.
Albertyna miała do wszystkich tych ładnych rzeczy pociąg o wiele żywszy niż księżna. Jak wszelka przeszkoda utrudniająca posiadanie (naprzykład dla mnie choroba, która mi czyniła podróże czemś tak trudnem i upragnionem), ubóstwo, hojniejsze w tem od bogactwa, daje kobietom, zamiast toalety której nie mogą sobie sprawić, pragnienie tej toalety, zawierające jej istotną, szczegółową, głęboką znajomość. Oboje – Albertyna, bo nie mogła sobie pozwolić na te rzeczy, ja, bo zamawiając je, starałem się zrobić jej przyjemność – byliśmy niby dwaj studenci, znający zgóry obrazy, które zamierzają obejrzeć w Dreźnie lub w Wiedniu. Natomiast bogate kobiety, pośród mnóstwa swoich kapeluszy i sukien, są jak owi zwiedzający, którym spacer po muzeum – nie poprzedzony żadnem pragnieniem – daje jedynie uczucie oszołomienia, zmęczenia i nudy.
Jakiś toczek, płaszcz sobolowy, peniuar od Douceta z różowo podszytemi rękawami, jakiejż nabierały ważności dla Albertyny, która je spostrzegła, zapragnęła ich i, dzięki wyłączności i ścisłości swego pragnienia, zizolowała je ze wszystkiemi szczegółami w próżni, na której się cudownie odcinała podszewka lub wstążka. Toż samo, na inny sposób, osiągałem ja, chodząc do pani de Guermantes, dla zdobycia wiedzy na czem polega odrębność, wyższość, szyk danej rzeczy oraz niepodobny do naśladowania fason wielkiego krawca. Owej wagi ani uroku nie miały te rzeczy z pewnością dla księżnej, sytej zanim jeszcze nabrała apetytu; i nie miałyby ich dla mnie, gdybym oglądał to wszystko kilka lat wprzódy, towarzysząc jakiejś elegantce w nudnej wizycie u krawcowej.
Stopniowo Albertyna sama stawała się elegantką. Bo i każda rzecz, którą dla niej zamawiałem, była w swoim rodzaju najładniejsza, ze wszystkiemi wyrafinowaniami godnemi księżnej de Guermantes lub pani Swann, i rzeczy tych Albertyna zaczynała mieć dużo. Ale to nie miało wielkiego znaczenia z chwilą kiedy każdą z nich pokochała zgóry i każdą oddzielnie.
Kiedy ktoś podziwiał kolejno to jednego to znów innego malarza, może w końcu mieć dla całego muzeum podziw gorący, bo złożony z szeregu wyłącznych w swoim czasie miłości, które wreszcie spotkały się i pogodziły z sobą.
Albertyna nie była zresztą bynajmniej pustą lalką; czytała dużo kiedy była sama, a mnie czytywała głośno kiedyśmy byli razem. Zrobiła się nadzwyczaj inteligentna. Powiadała, myląc się zresztą: „Przeraża mnie myśl, że bez ciebie zostałabym głupia. Nie zaprzeczaj. Otworzyłeś mi świat myśli, którego nie podejrzewałam, i to niewiele czem się stałam zawdzięczam tylko tobie”.
Widzieliśmy, że podobnie mówiła niegdyś o moim wpływie na Annę. Czy która z nich czuła coś dla mnie? I czem były same w sobie, ta Anna, ta Albertyna? Aby się o tem dowiedzieć, trzebaby was unieruchomić, nie żyć już w tem nieustannem oczekiwaniu was, w którem stajecie się wciąż inne; trzebaby was już nie kochać, aby was utrwalić, trzebaby nie znać już waszego nieskończonego i wciąż zaskakującego zjawiania się o wy, młode dziewczęta, o wciąż drgający promieniu, w którym drżymy, widząc was zjawiające się raz po raz, zaledwie mogąc was poznać w zawrotnej chyżości światła. Tej chyżości nie znalibyśmy może, wszystko wydawałoby się nam nieruchome, gdyby głos płci nie kazał nam biec ku wam, wy złote krople wciąż tak odmienne i wciąż przechodzące nasze oczekiwanie! Za każdym razem, młoda dziewczyna tak mało podobna jest do poprzedniej siebie (ile że, z chwilą gdy ją oglądamy, drze w strzępy naszą pamięć o niej i nasze pragnienie), że ciągłość charakteru, jakiego jej użyczamy,