Dziecko salonu. Janusz KorczakЧитать онлайн книгу.
panna Stefcia nie chce?
– Nie chcę.
– No, to niech panna Stefcia weźmie bardzo dużo lodów. A potem będziemy pili wino szampańskie.
– Ale pan tyle już pił.
– Muszę pić, bo to są przecież oficjalne zaręczyny siostry.
– A pan powie toast?
– Pan nie powie toastu.
– A jak ja pana poproszę?
– To także nie powiem.
– A jak ja pana bardzo poproszę?
– To panna Stefcia umie bardzo prosić? A jak to się bardzo prosi?
– Jaki pan niedobry.
(Rozkosznie zepsuty dzieciak. Tak mało wie, a tak wiele przeczuwa).
– Czy pani umie flirtować?
– Niech pan nie nalewa, bo nie będę piła.
– To pani tak kocha Jadzię; to pani tak dobrze życzy mojej siostrze? Bardzo ładnie… O, widzi pani, mama patrzy na panią i kiwa głową. Mama pozwala.
– Nie potrzebuję, żeby mama pozwalała albo nie pozwalała. Jak zechcę, to sama będę piła.
– A pani bardzo mamę kocha?
– O, widzi pan. Niech pan teraz nic nie mówi.
(Pierwszy toast).
– A teraz na pana kolej.
– Ale proszę wypić cały kieliszek.
– A powie pan toast?… Doprawdy, że to nieładnie: wszyscy wiedzą, że pan jest poeta.
– A czy ja także jestem wielki poeta?
– Nie, mały, uparty i nieznośny. Niech pan nie dolewa… Cicho.
(Drugi toast: nasz lekarz fabryczny).
– Czego się pan śmieje?
– Bo bardzo lubię pannę Stefcię i tak się z tego cieszę.
– Jest z czego.
– I tak mi okrutnie wesoło, że aż strach.
– Bo mnie wcale.
– To panna Stefcia smutna? Biedna panna Stefcia.
– Bardzo proszę. Mówiłam, że pan za wiele pije.
(Trzeci toast).
– O, widzi pani – teraz za gospodarzy. To zupełnie co innego. Teraz trzeba już wypić calutki kieliszek.
– Więc pan nic nie powie? Bo zaraz wstaną.
– Kiedy teraz już nie mam o czym. Jak pani bardzo chce, to powiem taki toast, żeby się cały świat mył naszymi mydłami i perfumował naszymi perfumami. To pani tatuś i mój tatuś zarobią bardzo dużo pieniędzy. Dobrze?
– Fe! jaki pan nieznośny.
– No widzi pani: fe!
– Niech się pan odsunie. Patrzą na nas.
– A gdyby nie patrzyli?…
Wstajemy.
Ogólne wrażenie:
Ptaszyno mała, jesteś urocza ze swą wstążeczką białą w czarnych włosach i swymi błękitnymi oczętami, patrzącymi z niezdrowym zaciekawieniem na świat przeczuwany; z policzkami zarumienionymi drganiem nieznanych żądz.
Całowałbym, całował, całował – bez opamiętania.
II
Mama Stefci:
– Cóż, panie Januszu? Jakże moja córa? Gąsiątko jeszcze? Nic nie spoważniała… Obserwowałam was (was – z naciskiem). Zdaje mi się, że pan pokpiwał z niej trochę. Straszny to dzieciak. Pan jej rok cały nie widział?
– Panna Stefania bardzo spoważniała.
– O, bo pan ogromnie się zmienił. Nic dziwnego: zagranica szalenie kształci. Ja wszystko zawdzięczam zagranicy.
– ?
– Cóż pan zamierza dalej czynić?
– Jak dotychczas, nie wiem jeszcze.
– Burzy się pan? Tak, ja rozumiem młodych.
– ?
– Długo pan bawił w Wiedniu?
– Tydzień.
– Cudowne miasto. Zwiedzał pan galerie, muzea? Ile razy przejeżdżam, zawsze muszę się zatrzymać. Ale pan pędził dalej. Rozumiem młodych.
– ?
– Ach, pan bawił dłuższy czas w Krakowie… Poznał pan tak zwaną Młodą Polskę2.
– Niekoniecznie.
– Prawda, pan taki nietowarzyski… Czy pan sądzi, że z tego się coś wykluje?
– Owszem, bardzo być może.
– Ale nie Mickiewicz i nie Słowacki… Jakże Warszawa? – Czy pan ma zamiar pozostać już w kraju?
– W tej chwili sam nie wiem jeszcze.
– Tak. Po zagranicy trudno się przyzwyczaić do Warszawy. Choć z drugiej znów strony, ciągnie rodzina, stosunki. Jak to mówi przysłowie: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej… Sądzę, że pan znów będzie u nas częstym gościem…
Poczekaj, babo – ze swoim: „rozumiem młodych”; – będziesz siedziała w powieści, i to na honorowym miejscu. Tylko twego starego trzeba zmienić.
III
– Cóż, poeto, myśleliśmy, że nam palniesz mówkę? Ja, stary, musiałem gadać za was, młodych. I to, panie, młodzież – młodzież z dyplomami, uniwersytetami, zagranicami, lichami. Wstyd!
(„Jowialnie”).
– Cóż robić? Takie teraz czasy.
– Czasy, nie czasy, tylko młodzież diabła warta. Nie czasy robią ludzi, ale ludzie – czasy… Cóż? nawłóczyliśmy się, a teraz znowu do orki? Ja tam pana zawsze broniłem. Cóż to złego, że sobie młody zrobił wakacje? Niech papa trząśnie workiem.
Klepie mnie po ramieniu.
– No co? Nie pogadasz pan ze starym przyjacielem? Jakoś głupio w rodzinie po rocznym fiu! fiu!… Ha, ha, ha, ha – co?
– Myli się pan. Ciepło rodzinne bardzo mile mnie grzeje.
– A grzeje, grzeje… Oj! filut z pana. Wiem ja coś o tym. No, chodźmy na cygarko.
I on rozumie młodych.
IV
Pan doktór:
– Cóż, kolego, jako syn marnotrawny powracacie na łono medycyny?
– Być może.
– Nie – może, a musi i powinno.
– Chyba na brak lekarzy pan doktór nie ma powodu się żalić.
(Myśli sobie: poczekaj, smarkaczu, dam ja ci za to).
– Ha, powołanych dużo, ale wybranych mało. Ale po zapale, z jakim mimo protestów ojca wziął się kolega do naszej biednej medycyny – należałoby się spodziewać, że nasza biedna medycyna zyska w koledze jeśli nie fundament, to choć filar.
(I pojednawczo).
– Nie macie pojęcia, co tu teraz chorób. Bronchitis3, pneumonia4, tyfus5.
2
3
4
5