Czerń nie zapomina. Agnieszka HałasЧитать онлайн книгу.
znał jego geografię – i popełzli środkiem osady niczym mroczna, cuchnąca padliną chmura. Potworki zamieszkujące to miejsce uciekały przed nimi z krzykiem.
Laaz-Azlith wypatrzył jednego, który wyglądał obiecująco, to znaczy jak ktoś, kto potrafi myśleć i mówić po ludzku, co wśród odmieńców nie było oczywiste. Stwór miał trzy żółte ślepia, wydatny brzuch i skórę niczym stary popielaty zamsz. Zamarł w zgrozie przy wejściu do jednej z lepianek. Demon wyciągnął długą czarną rękę, złapał go za gardło i przywlókł do siebie.
– Gdzie mieszka Łasica? – wysyczał.
Przerażony odmieniec wydukał coś niewyraźnie. Laaz-Azlith wzmocnił uścisk i powtórzył pytanie.
– Tam! – Żółtooki wskazał chatę stojącą kawałek dalej.
Demon wyszczerzył kły i odepchnął go, walcząc z pragnieniem, żeby rozedrzeć stworowi brzuch i wywlec wnętrzności ot tak, dla zabawy. Nie przybyli tu, żeby zażywać rozrywek.
Otoczyli chatę z czterech stron, wyczuwając we wnętrzu obecność żywych istot. Laaz-Azlith wyrwał drzwi z zawiasów i po chwili wahania skurczył się nieco, aby móc się zmieścić w niewielkim otworze drzwiowym.
Nagle rozległ się ochrypły śpiew połączony z rytmicznym grzechotaniem. Demony znieruchomiały, czując wibracje ziemskiej magii.
Opustoszałą uliczką zbliżał się porośnięty ciemnymi kudłami stwór, tańcząc i potrząsając grzechotkami umocowanymi do nadgarstków. Śpiewał jak opętany, drugą ręką rozsypując wokół siebie sproszkowane zioła.
Laaz-Azlith wykrzyczał rozkaz, a jeden z jego braci skoczył, by zrobić porządek z rąbniętym znachorem czy szamanem. Rozległ się wrzask. Chrupnęły kości, trysnęła krew, plamiąc piaszczystą ziemię przy akompaniamencie pisków i szlochania tych potworków, które nie były dość mądre, by uciec, względnie panika odebrała im zdolność ruchu.
Stworzenia przebywające w chacie skuliły się w najdalszym rogu izby. Laaz-Azlith uzmysłowił sobie, że choć to miejsce pachnie człowiekiem, ludzkim ciałem i ciepłą krwią, żadnego człowieka z całą pewnością tam nie ma. Były tylko rozdygotane ze strachu potworki: jedna dorosła samica i troje młodych.
Przesłucha ich i dowie się wszystkiego. Skurczył się jeszcze bardziej, przyjmując niemal ludzką postać, acz nadal wieloręką i spowitą cieniem, i przestąpił próg.
Huknęło, świat zawirował. Jego bracia zawyli, gdy z ziemi wystrzeliły cienkie czerwone pasma magicznej sieci, oplątując całą ich czwórkę i wymuszając dematerializację.
* * *
Lorraine niespokojnie chodziła tam i z powrotem po plaży, uważając, by nie nastąpić na wyrysowane na piasku figury. Porywisty wiatr targał jej czarną spódnicą.
Rożek uświadomił sobie, że pogoda się zmieniła. Choć chwilę wcześniej niebo było prawie czyste, znikąd przypełzła chmura, zasłaniając słońce. Zaczął kropić drobny deszcz.
Nagle dziewczyna krzyknęła ostrzegawczo. Dobyła sztyletu i z rozmachem wbiła go w piach pośrodku symbolu przedstawiającego trzy przekreślone koncentryczne romby. Rozległ się ogłuszający trzask, jakby piorun uderzył tuż obok. W kręgu z kwiatów zmaterializował się nie jeden, a cztery demony – mroczne, poczwarne sylwetki o skłębionych licznych rękach i wężowych ogonach, zionące odorem padliny.
Zginiemy – pomyślał zszokowany Rożek. Lorraine wykrzyczała coś przeszywająco, rozpaczliwie, rzucając w powietrze garście piasku.
– Rapier! – wrzasnął Zazel, wskazując najbliższego i największego demona.
Oszołomiony Rożek zareagował najzupełniej odruchowo. Dwa kroki naprzód, długie pchnięcie, odskok w chwili, gdy od wrzasku demona zatrzęsła się ziemia. Trysnęła ciemna, parująca posoka. Cztery mroczne sylwetki zakłębiły się, zlały niczym czarny dym.
Lorraine zachwiała się na nogach. Wojownik chwycił ją wolną ręką za ramię, a Zazel odbił się od ziemi jak piłka i wskoczył mu na plecy. W zębach już trzymał strzałę. Sekundę później ogarnęła ich lodowata tęczowa nicość.
Zmaterializowali się w zamkniętym pomieszczeniu. Rożek z trudem utrzymał równowagę. Puścił dziewczynę, a ta osunęła się zemdlona na kamienną posadzkę.
Pomieszczenie wyglądało jak pracownia maga czy alchemika: półki pełne ksiąg i słojów, mapy niebios na ścianach, ciężki stół zastawiony dziwaczną aparaturą, wśród której rzucał się w oczy częściowo rozmontowany teleskop. W piecu z otwartym paleniskiem tlił się żar, podgrzewając szklaną banię, w której poruszał się mały, migotliwy duszek ognia. Okna komnaty były wąskie, przez grube zielonkawe szybki wpadało niewiele światła, ale wystarczająco dużo, żeby stwierdzić, że wewnątrz panuje zaskakujący porządek. Ani śladu kurzu.
Zazel pochylił się nad dziewczyną, sprawdził jej puls, poklepał po twarzy.
– Dokąd nas przeniosłeś? – zapytała słabym głosem, nie otwierając oczu.
– Do Ambrozziego.
– To niedobrze – wymamrotała. – Będzie wściekły… – Jej głos ścichł, a głowa opadła do tyłu.
– Co z nią? – zapytał z niepokojem Rożek.
– Próbowała egzorcyzmować demona, a nie jest ka-ira! Podjęła ogromne ryzyko. Sama formuła egzorcyzmu mogła ją zabić.
– Czy możemy coś dla niej zrobić?
– My nie. Forco jej pomoże. Jak już przestanie się pieklić…
Stwór zamilkł, bo drzwi się otworzyły. Do pomieszczenia wpadł smagły mężczyzna w modnym, papuzio kolorowym stroju. Wyglądał jak typowy dandys: ufryzowane włosy, koronkowy kołnierz, wypomadowany czarny wąsik.
– Lorraine! Czyś ty oszalała? – Przypadł do dziewczyny, ale ta nie dawała oznak życia, więc cały jego gniew skrupił się na Zazelu. – Co wyście wywinęli? Rozum wam odebrało?! Psiakrew, mieliśmy umowę!
– Wyższa konieczność – odparł Zazel, kuląc się nieco. – Bardzo mi przykro, panie Ambrozzi.
– Ściga was ktoś? Srebrni? Demony?
Zazel otworzył usta i zamknął je z powrotem. Jego mina powiedziała właścicielowi pracowni wystarczająco dużo. Mężczyzna z przekleństwem ściągnął z półki słój z ciemnego szkła, nasypał kadzidła do mosiężnej kadzielnicy, szczypcami włożył tam kilka węgielków z paleniska.
– Oby to wystarczyło – powiedział ponuro, gdy z kadzielnicy zaczął się sączyć dym o gorzkawej, korzennej woni. – Pracownia ma zabezpieczenia, ale mistrz Elity albo demon rozniesie je w pył!
Ponownie ukląkł przy Lorraine, żeby podsunąć jej pod nos odkorkowaną fiolkę, którą wyjął z kieszeni kaftana. Dziewczyna zakaszlała, otworzyła oczy i usiadła ostrożnie.
– Przepraszam, Forco – powiedziała. Sprawiała wrażenie speszonej i zawstydzonej. – Nie miałam wyboru.
Mężczyzna prychnął.
– Sam jestem sobie winien. Powinienem był przewidzieć, że masz więcej cech swojego ojca, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Dałem palec, wzięłaś całą rękę. Ale trudno, stało się. Kim jest ten jegomość? – Wskazał Rożka.
– Rożek, do usług. – Wojownik postanowił być uprzejmy.
– Forco Ambrozzi, doktor astrologii i alchemik – przedstawił się burkliwie elegant. – Niech zgadnę, pewnie potrzebujecie noclegu.
– Nie ukrywam, że będziemy