Siódma ofiara. Aleksandra MarininaЧитать онлайн книгу.
chyba do wszystkich szuflad i szaf, ale nie zauważył niczego, co by przypominało figurki znalezione w jej kieszeniach.
– A może je miała, ale później sprzedała albo komuś sprezentowała? Wytęż pamięć, Wienia, i powiedz: nigdy o tym nie mówiła?
– Ani razu. Zapamiętałbym.
Takie zapewnienie w ustach alkoholika brzmiało niezbyt poważnie, nie było jednak innego źródła informacji. Zarubin mógł przepytać wszystkich kompanów Nadki Tancerki, ale wiarygodność ich słów nie byłaby większa.
Postanowił nie marnować czasu. Na dzisiaj zaplanował inne zajęcia, których nie mógł odwołać ani przełożyć. Należało do nich między innymi spotkanie z mężczyzną, który dostarczał mu informacje o lokatorach swojego domu. Dom zaś był wart uwagi: zaledwie dwadzieścia mieszkań, prawie wszystkie to dawne komunałki[5], po wysiedleniu lokatorów odremontowane, przebudowane i sprzedane dobrze sytuowanym klientom. Niektórzy z nich wzbogacili się w sposób nie do końca uczciwy i dlatego interesowali milicję choćby w celach wyłącznie profilaktycznych. Informator Zarubina zajmował jedno z dwóch ostatnich mieszkań komunalnych, nie pracował z uwagi na niepełnosprawność i z nudów obserwował nielicznych właścicieli.
Dzisiaj Siergiej nie miał chęci o nich słuchać, ale z osobami dostarczającymi informacje należało widywać się regularnie i sporządzać notatki ze spotkań. Takie obowiązywały zasady.
– Słuchaj, Kuźmicz – powiedział po chwili wahania mężczyzna noszący roboczy pseudonim Kaszyn. – Znowu mnie boli… Nie mam siły się męczyć. Powiedziałem lekarzowi, to wypisał jakieś świństwo. Robi mi się od niego na przemian zimno i gorąco. Nie pomaga, jednym słowem. Ludzie znający się na rzeczy poradzili mi, żebym kupił pewne dobre lekarstwo. Ale ono kosztuje majątek… Nie da się jakoś pomóc, co?
– Pomyślimy – obiecał Zarubin. – Powiedz mi: masz znajomych, którzy mieszkają w arbackich zaułkach?
Kaszyn przez chwilę się zastanawiał, po czym skinął głową.
– A co potrzeba?
– Na wszelki wypadek zapamiętaj jedno nazwisko: Nadieżda Starostienko, ksywa Nadka Tancerka. Mieszka w zaułku Własjewskim. W sobotę nie wiadomo skąd zwaliła się na nią wielka kasa, koło siedemnastej widziano ją na ulicy w nowym ubraniu. Srebrzystoszary płaszcz i peruka z krótkich, ciemnych włosów. Z boku, rzecz jasna, nie widać, że to peruka, robi wrażenie dobrej fryzury. Ale Nadieżdę można było rozpoznać, ma charakterystyczną, wpadającą w oko twarz. Wszystko jasne?
Kaszyn, czujnie wsłuchujący się w każde słowo Siergieja, znowu kiwnął głową. Wiedział, dlaczego młody wywiadowca to mówi. Takie rzeczy zdarzały się już wcześniej. Niewykluczone, że szef chce sprawdzić swojego podwładnego, no a później się okaże, że Kaszyn nawet nie słyszał o Nadce Tancerce.
– Dziękuję ci, Kuźmicz – powiedział z wdzięcznością. – Nigdy ci tego nie zapomnę. Odwdzięczę się, możesz być pewny.
Zarubin w to nie wątpił. Należał do tych funkcjonariuszy, którzy lubią swoich informatorów, opiekują się nimi i się o nich troszczą, mimo że jego agentura była dość specyficzna. Niewyszukany wygląd i młody wiek nie pozwalały mu pozyskiwać informatorów w środowisku inteligencji oraz intelektualistów, z jakiegoś powodu nie nauczył się też zjednywać kobiet. Ale alkoholicy, włóczędzy, bezrobotni czy emeryci szybko ulegali jego urokowi, a następnie wpływowi. Chętnie dostarczali mu informacje, on zaś nie tylko interesował się nimi służbowo, lecz także poświęcał im prywatny czas i jeżeli było trzeba, pomagał. Jak na przykład teraz Kaszynowi.
Wróciwszy do pracy, Siergiej włożył czystą kartkę do maszyny i wystukał notatkę, opatrując ją wczorajszą datą. Informator Kaszyn oznajmił w poufnej rozmowie, że w sobotę koło siedemnastej widział znaną mu Nadieżdę Starostienko… i tak dalej. Po złożeniu raportu Kaszyn otrzymał zadanie dalszego zbierania informacji o Starostienko i jej otoczeniu, ma również poczynić wysiłki w celu ujawnienia źródła pochodzenia pieniędzy. Później Zarubin zaniesie notatkę gdzie trzeba, zarejestruje ją i napisze jeszcze jedną, mówiącą, że za wartościowe i aktualne informacje agentowi Kaszynowi przysługuje wynagrodzenie w wysokości stu rubli. Po denominacji. Powinno mu wystarczyć na lekarstwo. Bo jeżeli ktoś się utrzymuje z przyznanej mu przez państwo emerytury, która wynosi dwieście piętnaście rubli, to pewne, że nie kupi potrzebnych lekarstw. O ludzi zaś trzeba dbać. W żargonie milicyjnym nazywa się to „ściemnianie”, ale przecież to dla dobra… Są tacy gliniarze, którzy „ściemniają” w porozumieniu ze swoimi informatorami, dostają pieniądze i razem je przepijają. I tak się zdarza. Siergiej Zarubin nigdy sobie na to nie pozwalał. Sytuację, gdy należało komuś pomóc, postrzegał w zupełnie innych kategoriach.
IRINA
Dzisiaj ma wolny dzień. Wolny w tym sensie, że rano Stasow odwiózł małego Griszeńkę do swojej matki. Był to cotygodniowy i surowo przestrzegany rytuał: we wtorki wnuka odwożono do babci, a po lekcjach przyjeżdżała tam również córka Stasowa z pierwszego małżeństwa, dziesięcioletnia Lila. Nie w sobotę ani nie w niedzielę, kiedy, zdaniem seniorki Stasowej, dzieci powinny spędzać czas z rodzicami, ale właśnie we wtorki, gdy miała dzień biblioteczny[6] i mogła nie iść do pracy.
We wtorki Iroczka Miłowanowa odwiedzała rynki i duże sklepy, gdzie nie sposób przepychać się z rocznym dzieckiem. O tym, żeby zostawić chłopca w wózku przed wejściem, nawet nie było mowy. Zwłaszcza po tamtym strasznym wypadku na ulicy Wierchniaja Krasnosielskaja, kiedy to ukradziono niemowlaka z wózka stojącego przed drzwiami poradni dla kobiet, do której szczęśliwa mamusia zajrzała dosłownie na minutę, żeby podziękować lekarzom za pomoc okazaną w czasie trudnej ciąży. Wyszła, a dziecka nie ma. W całej Moskwie aż huczało. Pojawiło się mnóstwo ogłoszeń: i w telewizji, i w radiu, i porozklejanych na murach domów: „Pomóżcie znaleźć Jegora!”. Ale wszystko na nic. Chłopczyka nie znaleziono. Matka się załamała i popełniła samobójstwo. Wspominając tę historię, Iroczka za każdym razem wybuchała płaczem zarówno z litości dla nieszczęsnej matki, jak i ze strachu o Griszę.
Dzisiaj, we wtorek, gdy tylko została sama, zrobiła listę niezbędnych zakupów, obmyśliła trasę i udała się na duży bazar odzieżowy. Nadchodzą chłody, Stasow potrzebuje nowego szalika, Tatiana – porządnego żakietu, najlepiej szarego albo ciemnoniebieskiego, a ona, Irina, powinna sprawić sobie nowe dżinsy, bo stare się wyświeciły i wytarły na kolanach od ciągłych zabaw z dzieckiem na podłodze. Wszystkim członkom rodziny trzeba też kupić grube, „wiejskie” skarpety, w których wygodnie się chodzi po domu, gdy jest zimno. O wiele lepiej niż w kapciach. Po wyjściu z bazaru Ira wstąpi na pobliskie targowisko, żeby uzupełnić zapasy oleju, drożdży i mąki. Spośród wszystkich dań najbardziej lubiła piec rozmaite ciasta i bułeczki, toteż mąka i drożdże rozchodziły się błyskawicznie w jej gospodarstwie.
Na bazar można było pojechać autobusem, ale Irina wolała się przejść. Gdy tylko minęła bramę wejściową, natychmiast zaczepiła ją nieznana kobieta w średnim wieku.
– Ojej, niech mi paniusia pomoże – wyjęczała, podając jej jakąś kartkę. – Nie mogę otworzyć losu. Kupiłam na loterii, ale nie mam siły otworzyć. Choruję, a pani jest taka młoda i silna…
Ira odruchowo wzięła parokrotnie złożony i przeszyty metalowym kółeczkiem los, spróbowała go naderwać, ale zadanie okazało się niełatwe. Los się nie poddał. Czując opór, szybko oddała go kobiecie.
– Przepraszam – wybąkała. – Bardzo się śpieszę.
Jednakże parę metrów dalej historia się powtórzyła. Tym razem zatrzymała ją młoda kobieta z cierpiętniczą miną.
– Niech