Cień na piasku. Krzysztof BeśkaЧитать онлайн книгу.
w powietrzu rękami. I już pogodziła się z tym, że upadnie, może po raz ostatni. Poczuła nawet błogość i przyjemne ciepło. W tej samej sekundzie czyjaś ręka chwyciła ją wpół i pociągnęła ku górze, a do jej uszu dobiegł męski głos:
– Pomogę pani. Proszę spokojnie oddychać. Już dobrze…
Nie był zbyt wysoki, ale na ułomka też nie wyglądał. W końcu udało mu się utrzymać ją w pionie, choć byle chuchrem nie była! Twarz miał nawet przystojną, choć coś w niej było niepokojącego i fascynującego zarazem. Usta się uśmiechały, podczas gdy oczy pozostawały poważne, jeśli nie smutne. Mężczyzna ten miał około czterdziestki, może kilka lat więcej, a może mniej. Trochę siwych włosów na skroniach, nieliczne zmarszczki.
Przydałoby mu się odwiedzić fryzjera – zauważyła w duchu Maria. I nową żyletkę kupić.
– Napije się pan herbaty – stwierdziła bardziej niż zapytała. – Mam świeże ciasto, szarlotkę. Sama piekłam. Lubi pan?
– Może powinna pani jeszcze trochę odpocząć? – powiedział, lekko uniósłszy się w fotelu.
– Już mi lepiej. Dużo lepiej.
– Na pewno?
– Na pewno.
– W takim razie poproszę – sapnął, by dodać: – Szarlotka to moje ulubione ciasto.
Uśmiechnęła się, po czym wstała z bliźniaczego fotela i podreptała do kuchni.
– Już podaję – rzuciła przez ramię.
Mężczyzna po raz kolejny rozejrzał się po wnętrzu. Największy pokój w mieszkaniu nie był zbyt przestronny, ale za to dość wysoki, jak na przedwojenną architekturę przystało. Jedną ze ścian zajmowała etażerka z kryształami i porcelaną. Na półeczce ustawiono ramki ze zdjęciami. Nie było wśród nich fotografii nowych, kolorowych.
Pod przeciwległą ścianą stała kanapa, która razem z fotelami, na których siedziała gospodyni i jej gość, tworzyła komplet. Wszystkie trzy meble okrywały grube narzuty w zielono-pomarańczowe pasy. Blat okrągłego stoliczka chroniła bardzo podobna do narzut serwetka. Ściany pokoju, oklejone pociemniałą tapetą w drobny wzorek, zdobiły reprodukcje obrazów. Połowa przedstawiała świętych.
Maria skłamała, mówiąc, że czuje się już dobrze. Odkąd wrócili z cmentarza do mieszkania, kręciło jej się w głowie, a serce kołatało niespokojnie. Zbierało jej się na wymioty.
Tak, mocna herbata na pewno mi pomoże – pomyślała.
– Nigdzie się pan nie spieszy? – zawołała z kuchni, zaraz jednak zrobiło jej się głupio: jeszcze gotów pomyśleć, że go wyprasza!
– Nie – odpowiedział szybko nieznajomy. – Robota może poczekać.
– Ma pan swoją firmę?
– Można tak powiedzieć.
Nie wyglądał na biznesmena. Raczej na nauczyciela, takiego swojaka w dżinsach, co z łatwością dogaduje się z młodzieżą. Uwagę zwracał tylko jego zegarek na srebrnej bransolecie, dość duży, wystający nieco spod mankietu szarej bluzy z jakimiś angielskimi napisami.
– Tak, teraz to lepiej być na swoim – skwitowała.
Czajnik zaczął gwizdać. Maria zaparzyła herbatę i ukroiła dwa kawałki ciasta. Umieściła wszystko na jednej dużej tacy, uniosła ją, ale zaraz postawiła z powrotem na stole.
Nie dam rady.
Wtedy znów pojawił się on. Bez wołania. Jak dobry anioł.
– Pomogę pani. – Podniósł tacę.
Po chwili znów siedzieli w największym pokoju, pili, jedli i gawędzili miło, jakby znali się od dawna. Gdy jednak temat rozmowy zszedł na to, co wydarzyło się nieco ponad godzinę wcześniej, Maria spochmurniała.
– Szkoda pani Helenki, wielka szkoda – westchnęła, ocierając łzę. – Od początku mówiła, że tego nie wytrzyma. No i miała rację…
Mężczyzna z uwagą odstawił filiżankę na spodek.
– Czego nie wytrzyma? – zapytał.
– Pan nic nie wie? – Maria zmarszczyła brwi. – Myślałam, że…
– Przepraszam, to nie moja sprawa – bąknął, czerwieniąc się. – Pójdę już.
Podniósł się z miejsca, gospodyni jednak żywo zaprotestowała:
– Ależ niech pan siedzi! – żachnęła się. – Po prostu myślałam, że jest pan z rodziny pani Helenki. Dalszej, ale jednak z rodziny. I wie pan, co tu się działo. Co się nadal dzieje. Zresztą chyba każdy by zapytał, słysząc, co sąsiedzi wykrzykiwali na pogrzebie. Czułam się jak na demonstracji.
– Tak, nie brzmiało to zbyt przyjaźnie – ocenił nieznajomy. – Kogo właściwie mieli na myśli?
Starsza pani westchnęła. Spojrzała za okno. Właśnie zza jednej ciężkiej, jesiennej chmury na moment wychynęło słońce.
– Mieszkam tu od sześćdziesiątego piątego roku – zaczęła. – Wprowadzaliśmy się z rodzicami i starszym bratem. Lata mijały, nic się nie działo. Człowiek uczciwie płacił czynsz, za gaz, wodę i prąd. Nigdy nie mieliśmy żadnych zaległości. Ani wtedy, gdy byli jeszcze rodzice, ani potem, gdy zostałam tu sama. Mieć długi? To się nie mieściło w głowie!
Przerwała. Sięgnęła po widelczyk i ukroiła kawałek szarlotki, jednak nie włożyła go do ust.
– Kiedy upadła komuna – ciągnęła – zaczęło się mówić, że teraz będzie sprawiedliwie, po ludzku. Ja nie mówię, że wcześniej było źle. Zawsze mieliśmy posprzątane na klatce schodowej, podwórko zamiecione. Bo jak nie, to dozorca od razu miał nieprzyjemności. Zaczęto też mówić, że być może ktoś upomni się o nasz budynek. Przedwojenny właściciel, co to mu odebrali własność dekretem Bieruta. Wie pan, o co chodzi?
Skinął głową.
– No i znalazł się – prychnęła z pogardą. – Nie sam właściciel, bo przecież ten dawno już nie żyje, ale jakiś jego pociotek. Dokumenty miał, pieczątki były na swoim miejscu, więc wszystko było w porządku. Tylko on nie był. Czasami wystarczy raz spojrzeć na człowieka i już się wie, co to za egzemplarz. Starzy ludzie, proszę pana, potrafią takiego przejrzeć. Niech mi pan wierzy. Ale potrafią też dać się podejść jak dzieci. Starczyło kilka spotkań, by ich omotał. A jak omotać ludzi?
– Pewnie coś im obiecać.
– Otóż to! – Maria wycelowała wskazującym palcem w pierś swojego gościa. – Obiecać. I tak właśnie zrobił. Mieliśmy mieć wyremontowaną klatkę schodową, wymienioną windę, choć ta, jak pan widział, wciąż niczego sobie. Ten człowiek zapowiadał wymianę instalacji kanalizacyjnej i elektrycznej. Miało być jak w Bristolu! Tydzień po tym spotkaniu otrzymaliśmy pisma, w których nowy właściciel powiadamiał nas o podwyżce czynszu. Trzykrotnej! Pan sobie to wyobraża?
– Trzykrotnej?! – zapytał, jakby nie dosłyszał.
– Od razu było wiadomo, że nikt tyle nie zapłaci. Większość ludzi, którzy tu mieszkają, mają tylko emerytury. Całe życie uczciwie pracowali. Komuś pomagają dzieci czy wnuki, żeby jakoś wiązał koniec z końcem. Ale płacić trzy razy tyle? To rozbój w biały dzień!
Maria wstała z fotela i podreptała w kierunku etażerki stojącej przy ścianie równoległej do okna. Otworzyła jedną z szuflad, chwilę w niej grzebała. Wreszcie wyjęła teczkę w burym kolorze. Tak zaopatrzona, wróciła z sapką do stołu.
– Tu