Życie za życie. Alex DahlЧитать онлайн книгу.
że chciałabym dostać wiele rzeczy z Paryża. Torebkę z miękkiej skóry, drogiego szampana, ręcznie produkowane ekologiczne świece z Merci, kupione od jakiegoś artysty ołówkowe szkice przedstawiające most Aleksandra III. Śmieję się cicho z tego, że takie rzeczy w ogóle istnieją. Że kiedykolwiek o nie dbałam. Drogie, szybkie poprawiacze humoru, które kiedyś działały, ale już nigdy nie odniosą żadnego skutku. Zwracam twarz ku słońcu, które na chwilę pojawiło się między dwiema wielkimi ponurymi chmurami. Nie, kochanie, dziękuję. Wracaj szybko do domu, odpisuję wreszcie, ale wcale nie mam tego na myśli; nie chcę, żeby mój mąż wracał szybko do domu, nie chcę, żebyśmy znowu obchodzili siebie jak obcy ludzie.
***
Gdy przyjeżdżam, spóźniona, Karen przytrzymuje dla mnie drzwi. Przechodzę obok niej do skromnie umeblowanego, niewielkiego pomieszczenia. Siadam w głębokim białym fotelu i czekam, aż ona zapyta, jak się czuję, ale nie pyta. Zaczyna robić na drutach i czeka, aż to ja zacznę mówić.
– Śnię o niej – mówię, wpatrując się w szybkie dłonie Karen Fritz, które cały czas dobierają włóczkę i ją owijają, wciąż i wciąż od nowa.
– I jak się z tym czujesz?
– Śniłam o tym, jak spytała mnie, co bym zrobiła, gdybym już jej nie miała. Rzeczywiście kiedyś o to spytała.
– To brzmi bardzo niepokojąco, Alison. – Nie odpowiadam, a Karen nie namawia mnie, żebym mówiła dalej. Po prostu robi na drutach i czeka. Możemy siedzieć tak przez całą sesję, w kompletnej ciszy. I kilka razy tak właśnie było. – Wróciłam nad jezioro. – Druty się zatrzymały, ale nie usłyszałam żadnego komentarza. – Nie zapytasz mnie dlaczego, nie zabronisz mi tego mówić czy jak?
– Czy tego właśnie chcesz?
– Nie… Nie wiem, czego chcę. I czy w ogóle jeszcze czegoś chcę.
– Nie sądzisz, że to źle? – Był czas, kiedy uznawałam terapię za tak przydatną i konieczną, jak oddychanie powietrzem czy picie wody, uważała tak większość amerykańskich specjalistów, których wówczas znałam. Spędzałam mnóstwo godzin na różnych sofach, rozwijając swoje poplątane myśli przed obcymi ludźmi, a potem odchodziłam, zawsze czując, że coś mi się rozjaśniło. Wydawało mi się, że przetwarzanie wszystkich usłyszanych historii jest użyteczne, bo nie da się spędzać życia na podróżowaniu po świecie jako dziennikarka i nie zbierać materiału do przyszłej terapii. Teraz jednak nie da się nie zauważyć ironii tego wszystkiego – to jak plasterek na ranę postrzałową. Patrzę na Karen Fritz i próbuję liczyć rzędy kędzierzawej ochrowej wełny, wylewającej się spod ciągle poruszających się dłoni kobiety. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden.
– Mój mąż ma broń – mówię, rozkoszując się przerażeniem na jej twarzy.
***
O ósmej jest już od dawna ciemno, a ja idę do łóżka. Nic nie wzięłam, nic nie wypiłam. Rozważam wstanie i wzięcie Temazepamu; moje kończyny byłyby przyjemnie ołowiane, mogłabym się naprawdę przespać, nie lubię jednak brać tego, gdy jestem sama. Myśl o tym, że Sindre wróci do domu i będzie mnie obserwował podczas wywołanego lekami snu, napawa mnie niepokojem, bo mógłby dokładnie przyjrzeć się mojej pozbawionej cenzury twarzy i poczuć odrazę.
Myślę o Sindre w samolocie, jego szerokich stopach na dywanie, dużych kolanach naciskających na fotel przed nim, o trzymanym w dłoni drinku. Będzie opierał się o okno, patrzył na światełka poniżej, przypominające złote koraliki przyszyte do czarnej tkaniny, podczas gdy samolot będzie leciał na północ. Po chwili, kiedy światła się rozproszą, jego umysł się oczyści – i codzienny hałas dotyczący rachunków, transportu, relacji, gotowania, bycia rodzicem oraz wszystkich rutyn znajdzie się daleko. Samolot zacznie spokojnie i cicho mruczeć, światła w kabinie zostaną przyciemnione i Sindre przyciśnie twarz do plastikowego okna. Gwiazdy staną się niemalże tak wyraźne i bliskie jak wysoko w górach. Wyobrażam sobie, że latanie go uspokaja, że pozwala mu oczyścić umysł, rozebrać go do kości. Prawda jest jednak taka, że nie mam pojęcia, co go uspokaja, nie wiem już, co mój mąż myśli i czuje.
Zanim usłyszę klucz w zamku na dole, miną godziny. Godziny spędzone na liczeniu i szeptaniu do Amalie. Policzyłam czas, jaki upłynął: dwieście dziewięć minut, oraz liczbę tabletek nasennych, które wzięłam już w tym tygodniu: dziewięć, oraz niewytłumaczalne dźwięki z zewnątrz, które przedostały się przez otwarte okno do sypialni: jedenaście. Policzyłam, ile razy w zeszłym miesiącu byłam odwiedzić ukochanego kucyka Amalie, Mgiełkę: dwa. Naliczyłam liczbę urodzinowych tortów, które upiekłam dla mojej córki: pięć, i przypomniałam sobie każdy z nich. Policzyłam, ile razy piknął mój telefon: dwa, a potem, ile razy leciałam samolotem z Amalie: co najmniej trzydzieści dwa. Uwielbiała to i zawsze układała usteczka w małe „o”, gdy samolot wznosił się ponad chmury.
Zaczynam liczyć sekundy między odgłosem przekręcanego w zamku klucza a krokami Sindrego na schodach, ale doszłam już do czterystu, a jego nadal nie ma. Co on tam robi? Czekam w ciemności, przebudzona, chociaż gdy położy się obok mnie, będę udawać, że śpię. Nie przychodzi. Wstaję z łóżka i cicho podchodzę do drzwi. Z dołu dochodzi stłumiony dźwięk telewizora, mój mąż musi leżeć na sofie i go oglądać albo po prostu przed nim usnął. U jego stóp będzie leżała pusta butelka po winie, może dwie. Przechodzę przez półpiętro i staję na schodach, patrzę na ścianę, na której kiedyś wisiały duże zdjęcia Amalie. Miejsca te są nieznacznie ciemniejsze i zakurzone, powstały tam upiorne ramki. Patrzę na szeroko otwarte drzwi do pustego pokoju Olivera i na zamknięte drzwi do pokoju Amalie. Również pustego. Nasłuchuję i uświadamiam sobie, że to, co słyszę, to głos Sindrego, a nie telewizor.
Powoli schodzę po schodach, uważając, aby nie wejść na środek czwartego stopnia, bo skrzypi. Staję na korytarzu na dole. Rzeczywiście, jest to głos Sindrego, dobiegający z jego gabinetu. Zamknął drzwi, ale spod szpary pod nimi wylewa się na płytki srebrne światło. Jego głos jest niski i chociaż nie rozumiem słów, od czasu do czasu słyszę śmiech. Boli mnie ręka i uświadamiam sobie, że wbiłam w nią paznokcie tak mocno, że w bladej skórze pozostały wyryte głębokie półksiężyce. Odwracam się i idę na górę. W łazience łykam Temazepam bez popicia. Unikam swojego wzroku w lustrze i idę do łóżka, zwijając i rozwijając w ciemności pulsującą dłoń, aż wreszcie moje kończyny tracą bolesne napięcie, a moje powieki stają się tak ciężkie, że nie mogę ich rozdzielić i…
tatuś usiadł przy moich stopach w błotnistym piasku, zasłaniając uszy, żeby nie słyszeć krzyków i mojego szlochu, i ogłuszającego ryku helikoptera, gwałtownie się ku nam zbliżającego, smagającego wodę jeziora. Nasze oczy spotkały się dopiero w helikopterze.
Dalej, dalej, dalej – powiedziałam do poszarpanej kreski, linii życia, linii, która miała zdecydować, czy zostaniesz, czy odejdziesz. Nie mogłam na ciebie patrzeć, chociaż trzymałam cię za rękę. Czułaś to? Wiedziałaś, że przy tobie jestem? Byłam w stanie patrzeć tylko na tę linię. No dalej, no dalej, no dalej, misiaczku, mówiłam. Linia zaczęła się zmieniać od ostrych szarpnięć do łagodnych wirów i pomyślałam, że to musi być dobrze, przecież każdy chce, żeby linia życia stała się spokojna i przewidywalna, ale te łagodne wiry zamieniały się powoli w coraz bardziej płaską linię z maleńkimi szczytami, a ja patrzyłam na nie i wrzeszczałam, no dalej, no dalej, no dalej, ale ona coraz bardziej się wyrównywała, aż wreszcie była tylko najokrutniejszą możliwą płaską kreską, a odgłos śmigieł został zagłuszony przez jednostajny, przerażający dźwięk.
Rozdział 4
Iselin, trzy miesiące wcześniej
– Proszę – szepczę raz po raz. Proszę, proszę. Nie po raz pierwszy znajduję się tutaj na tym krześle, w tym pokoju. Nie po raz pierwszy się za nią modlę. Modliłam się za nią na długo, zanim dowiedziałam się,