Tygiel zła. James RollinsЧитать онлайн книгу.
się z dowództwem Sigmy, Gray aktywował głośnik, żeby Monk wszystko słyszał. Wkrótce miał na linii Paintera Crowe’a, dyrektora Sigmy, i zwięźle opisał mu, co się stało.
W oddali syreny rozbrzmiewały echem wśród zimnej nocy, coraz głośniej.
– Zabierz Kat do szpitala – polecił Painter. – Zadbaj o jej bezpieczeństwo… a potem… Gray, potrzebuję cię tu natychmiast.
Gray wymienił spojrzenie z Monkiem.
– Dlaczego?
– Zważywszy na czas tego ataku, to nie może być zbieg okoliczności – odparł dyrektor.
– Co to znaczy? – spytał Gray, marszcząc brwi.
Monk nachylił się bliżej do telefonu. Pragnął… nie, potrzebował odpowiedzi. Klęcząc przy boku Kat, miał widok na salon i przewróconą choinkę. Jego wzrok przyciągnął błysk kryształu na drewnianej podłodze, odbijającego migotliwe światło lampek z ganku.
To był anioł, roztrzaskany, z połamanymi skrzydłami.
Monk mocniej ścisnął palce Kat.
Painter nie ofiarował żadnej pociechy, żadnego ukojenia. Zamiast tego w głosie dyrektora brzmiało zmartwienie.
– Po prostu tu przyjedźcie.
2
Lizbona, Portugalia
25 grudnia, godzina 5.17 czasu miejscowego
Myślę, więc jestem.
Mara Silviera skrzywiła się na te słowa René Descartes’a, siedemnastowiecznego francuskiego filozofa: Cogito ergo sum.
– Gdyby to było takie proste – wymamrotała.
Zgarbiła się nad laptopem przy biurku w hotelowym pokoju i niezdarnie próbowała podłączyć kabel USB-C biegnący do czarnej skrzynki na podłodze.
Wyściełana kaseta chroniła tuzin dwuipółcalowych półprzewodnikowych twardych dysków PM1633a, każdy o pojemności szesnastu terabajtów. Mara modliła się, żeby nie zostały uszkodzone i żeby dane na nich ocalały. Pamiętała swoją panikę cztery noce wcześniej. Po ataku na bibliotekę próbowała zabezpieczyć swoją pracę. Trzęsąc się od płaczu, ze wzrokiem zaćmionym przez łzy, gorączkowo wyrywała twarde dyski z klastra Milipeia w pracowni komputerowej Uniwersytetu w Coimbrze.
Jeszcze teraz wspomnienie strzałów dzwoniło jej w uszach. Oddech zaczął rzęzić jej w gardle. Usiłowała zmusić swoje palce, żeby wpięły kabel USB-C do laptopa. Łzy zebrały jej się pod powiekami. Widziała śmierć pięciu kobiet, które były jej mentorkami, które przyznały jej pełne stypendium ufundowane przez ich organizację, Bruxas International. Miała wtedy zaledwie szesnaście lat, niewiele widziała świata poza swoją rodzinną wioską O Cebreiro. Maleńka galicyjska osada, przycupnięta wysoko w górach północno-zachodniej Hiszpanii, sięgała korzeniami aż do czasów Celtów. Domy – w większości okrągłe chaty kryte strzechą, zwane pallozas – stały przy brukowanych kocimi łbami uliczkach.
Jednak nowoczesność dotarła do tej starożytnej wioski za pośrednictwem łącza satelitarnego i internetu. Otworzyła przed samotną, nieśmiałą dziewczyną – która w wieku sześciu lat straciła matkę zmarłą na raka i którą później wychowywał pogrążony w żałobie ojciec – okno na świat. Dorastając, Mara fatalnie sepleniła, toteż wśród rówieśników przeważnie milczała. Spędzała większość czasu z nosem w książkach i odnajdywała głos tylko w chat roomach i na Facebooku. Świat stał przed nią otworem, więc poszerzała słownictwo, żeby komunikować się z jak największym gronem: najpierw języki romańskie, potem arabski, chiński i rosyjski. Chociaż na pierwszy rzut oka tak bardzo się różniły, szybko dostrzegła prawidłowości we wzorcach mowy, w dykcji, nawet w słowach i zwrotach, wspólnotę ukrytą pod tym wszystkim, której oprócz niej nikt chyba nie widział.
Próbowała to wyjaśnić swoim przyjaciołom w mediach społecznościowych, potem im to udowodnić. W tym celu musiała opanować jeszcze inne języki: BASIC, Fortran, COBOL, JavaScript, Python. Pożerała książki, zaliczała kursy internetowe. Dla niej te komputerowe języki stanowiły po prostu kolejny środek komunikacji, narzędzie do przetwarzania myśli i przekazywania ich w taki sposób, żeby inni ją rozumieli.
Dlatego stworzyła aplikację translatorską na iPhone’a i nazwała ją AllTongues. Nie chodziło jej o to, żeby opracować program użytkowy dla ludzi – chociaż spełniał te funkcje znacznie lepiej niż większość ówczesnych programów translatorskich – ale żeby udowodnić zasadniczą tezę: że w mnogości języków ukryta jest wspólna nić, która łączy ludzką myśl i komunikację. Użyła więc tego nowego języka, złożonego z zer i jedynek, żeby pokazać to światu.
I świat to zauważył.
Najpierw Google zaproponował jej pracę, nie wiedząc, że ma dopiero szesnaście lat. Potem Bruxas International zaofiarowało się płacić za jej kształcenie. „Żeby pomóc ci rozwinąć w pełni twój potencjał”, powiedziała jej doktor Charlotte Carson, która przyjechała do O Cebreiro, żeby osobiście złożyć tę ofertę.
Mara pamiętała, jak doktor Carson stanęła, zakurzona i zmęczona po podróży, na progu jej rodzinnego palloza. Wtedy jeszcze nie zdiagnozowano u niej raka i wciąż miała siłę na takie wyprawy. Mara wiedziała, że nie jest jedyną dziewczyną, którą wynalazła Charlotte. Doktor Carson zbierała talenty, pielęgnowała intelekty. Nawet jej dwie córki – Laura i Carly – poszły w ślady matki i wybrały karierę naukową.
Mara bardzo zaprzyjaźniła się z Carly, która też miała dwadzieścia jeden lat. Chociaż przebywały na różnych kontynentach, rozmawiały ze sobą albo esemesowały prawie codziennie. Dyskutowały o nauce, nauczycielach i szkołach, głównie jednak próbowały rozszyfrować tajemnice ludzkiego serca, poczynając od niepojętej głupoty młodych mężczyzn, kończąc na nieznośnej banalności portali randkowych. Podobnie jak w ludzkich językach, istniał jakiś uniwersalny wątek udręki i upokorzenia łączący wszelkie próby stworzenia uczciwego związku miłosnego.
Carly miała pasję, której Mara początkowo nie rozumiała, mianowicie muzykę. Przed poznaniem córki doktor Carson Mara niewiele dbała o najmodniejszych idoli popu czy najnowsze trendy muzyczne. Z czasem jednak – słuchając niezliczonych piosenek przysyłanych przez Carly, odkrywając Pandorę i Spotify i wpadając do króliczej dziury, jaką były te serwisy – Mara została zauroczona. Ponownie dostrzegła wspólne wątki, na przykład matematyczne i wymierne podobieństwo jednego z koncertów Beethovena do najnowszego rapowego kawałka. To skłoniło ją do studiowania teorii muzyki i jej bezpośredniego powiązania z teorią umysłu – koncepcją kluczową dla jej studiów nad sztuczną inteligencją.
Właśnie ten niezwykły związek doprowadził do przełomu w jej pracy.
Choć jednak tyle zawdzięczała Carly, nie skontaktowała się jeszcze z przyjaciółką od czasu ataku.
Mara zamknęła oczy, walcząc ze wzbierającą falą rozpaczy. Wiedziała, że jeśli się podda, ta fala ją zatopi. Znowu usłyszała strzały, zobaczyła krew i padające ciała. Widziała, jak umierają jej przyjaciółki. Później uciekała na oślep, lękając się o własne życie. Złapała pociąg do Lizbony, licząc, że zagubi się w zatłoczonym mieście. Na miejscu w ciągu czterech dni trzykrotnie zmieniała hotele, płaciła gotówką i za każdym razem posługiwała się innym fałszywym nazwiskiem.
Nie wiedziała, komu ufać.
Ale to nie strach przed wykryciem powstrzymywał ją przed skontaktowaniem się z Carly.
To było poczucie winy.
One