Dżinn. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
się przekonać, że w Winter Sails nie ma upiorów, duchów czy długonogich bestii, i im prędzej to nastąpi, tym szybciej zdołamy się rozprawić z dzbanem. Ponownie przeszedłem długim korytarzem, minąłem otwarte drzwi gabinetu Maksa Greavesa i po wąskich, drewnianych schodach zszedłem do mrocznego hallu w czarno-białą kratę.
To dziwne, ale na dole nie paliły się żadne światła, choć błękitna mgiełka wieczoru wypełniała już wszystkie pomieszczenia. Może Marjorie siedziała gdzieś w ciemnościach, wypłakując cicho powstrzymywane przez cały dzień łzy?
– Marjorie? – zawołałem, wchodząc do salonu i szukając włącznika. Tutaj również nie mogłem zapalić światła. Najwidoczniej wysiadł bezpiecznik i Marjorie poszła go wymienić.
Wytężyłem wzrok, usiłując ją dojrzeć. Wydało mi się, że na jednej ze zniszczonych kanap ktoś siedzi, choć równie dobrze mógł to być rzucony przez kogoś niedbale płaszcz. W chwilę później płaszcz, czy też może człowiek, zniknął. Musiało to być złudzenie wywołane przez gęstniejący z każdą sekundą mrok.
Posuwając się po omacku, ruszyłem w stronę drzwi jadalni. Były na wpół otwarte, a gdy przez nie zajrzałem, dostrzegłem słabą poświatę pełzającego po stole wieczornego światła oraz lśnienie stojących na kredensie karafek i szklanek. Tutaj również odniosłem wrażenie, że w odległym końcu stołu siedzi jakaś zakapturzona postać ze spuszczoną głową, ale z powodu panujących ciemności nie mogłem być tego całkiem pewien.
– Marjorie? – zawołałem jeszcze raz. – Czy to ty, Marjorie? To ja, Harry.
Otworzyłem szerzej drzwi i pokój okazał się pusty. Nie opuszczało mnie jednak dziwne przeświadczenie, że ktoś wyszedł stąd przed chwilą przez drugie drzwi, które prowadziły do kuchni. Było to takie samo uczucie jak wówczas, gdy jesteś zmęczony i wydaje ci się, że spostrzegłeś coś kątem oka. Skraj długiej szaty niknącej bezszelestnie w oddali, a może tylko drgający trójkąt księżycowego blasku.
Nasłuchiwałem. Oprócz skrzypienia starych drewnianych belek i stłumionego zgrzytu chorągiewki na dachu, w domu panowała nienaturalna wręcz cisza. Zastanawiałem się, czy Marjorie i panna Johnson nie wybrały się na przejażdżkę, by uciec od pogrzebowej atmosfery Winter Sails. Nie miało to jednak sensu, przecież przed wyjazdem przyszłyby nas o tym uprzedzić.
Miałem właśnie wejść do kuchni, gdy wydało mi się, że słyszę jakieś szczęknięcie. Brzmiało to tak, jakby ktoś brzęknął kluczami lub przekładał sztućce w kuchennej szufladzie. Przeniknął mnie chłód. Przed oczami stanęła mi upiorna wizja Maksa Greavesa, z nieprzytomnym krzykiem tnącego swą twarz nożem do mięsa. Stłumiłem ją ostatkiem sił i gwałtownie otworzyłem drzwi do kuchni.
Kuchnia była pusta. Na starym, sosnowym stole panował porządek, szafki były starannie pozamykane. Z kranu w stałym rytmie skapywała do zlewu woda. Zagryzając w zakłopotaniu wargi, podszedłem i zakręciłem go. Moje nerwy były tak napięte, że gdy ujrzałem swoje oblicze w kuchennym oknie, omal nie dostałem ataku serca.
A potem, gdzieś z oddali i bardzo niewyraźnie, usłyszałem to. Dziwną, monotonną, ponurą muzykę. Pod jej wpływem włosy stanęły mi dęba, a w ustach poczułem nagłą suchość. Nie potrafię określić, czy był to śpiew czy też dźwięk jakiegoś instrumentu strunowego. Wydawało mi się, że cały dom ożył chrobotem widmowych gryzoni. Uniosłem głowę i ze wszystkich sił skoncentrowałem się na ledwie słyszalnej muzyce, lecz im intensywniej słuchałem, tym cichsze były jej tony. Wkrótce zanikła zupełnie.
W parę sekund później z góry zawołała mnie Anna.
Rozdział 3
Coś musiało się wydarzyć. Idąc pośpiesznie długim, drewnianym korytarzem, odczuwałem dziwną, subtelną zmianę atmosfery. Tak jakby za chwilę miała się rozpętać burza z piorunami albo jakbym nagle wszedł do dusznej palmiarni. Anna czekała na mnie w odległym końcu korytarza, dokładnie tam, gdzie ją zostawiłem. Plecami przywarła do ściany, a uniesione na wysokość piersi ręce wyciągała przed siebie w obronnym geście.
– Anna? – zawołałem.
Spojrzała w moim kierunku.
– Harry! – wyszeptała z bezmierną ulgą i przemknęła korytarzem prosto w me rozłożone ramiona. Objąłem ją serdecznie i uspokajająco pogładziłem po włosach.
Po upływie kilku sekund podniosła ku mnie bladą, wystraszoną twarz. Zgubiła gdzieś swój wyszukany, mały kapelusz i jej kręcone, czarne włosy rozsypały się w dzikim nieładzie.
– Słyszałaś to? – zapytałem.
Pokiwała głową.
– Zaczynałam już myśleć, że tracę rozum. Zadawałam sobie pytanie: a co będzie, jeśli Harry tego nie słyszy? Może wpadam w obłęd, tak jak Max Greaves?
– Już dobrze, ten dźwięk był realny. Słyszałem go na dole w kuchni. Czy wiesz, skąd się wydobywał?
Wzruszyła ramionami. Nadal drżała nerwowo, tak samo jak Marjorie, gdy opowiadała nam o przerażającej śmierci Maksa.
– Był bardzo słaby. Z trudem go słyszałam. Miał jednak w sobie coś przerażającego. Sprawiał, iż wydawało mi się, że korytarz pełen jest biegnących insektów albo szczurów czy karaluchów. Niczego nie widziałam, więc starałam się nie wpaść w panikę, ale miałam przemożne wrażenie, że wszędzie wokół pełno jest pełzającego robactwa.
– Anno – powiedziałem cicho. – Czy był tu jeszcze ktoś? Czy kogoś widziałaś?
Pokręciła przecząco głową.
– Nikogo. Na górę nie ma innej drogi, prawda?
Ująłem jej podbródek i lekko uniosłem, by spojrzeć w jej twarz.
– Musi być jakieś wyjaśnienie. Wiesz o tym tak dobrze jak i ja.
– Ale jakie? Jeśli to nie dzban, to kto potrafi grać taką muzykę i po co miałby to robić?
Odetchnąłem głęboko.
– Nie wiem. Ale z pewnością dzieje się tutaj coś dziwnego. Może, nie jestem pewien, może ktoś usiłuje nas wystraszyć. Kiedy zszedłem na dół i zacząłem szukać Marjorie, to mógłbym przysiąc, że był tam ktoś jeszcze.
– Ktoś jeszcze? – zapytała poruszona. – Ale kto?
– Skąd mam wiedzieć? Nie jestem nawet pewien, czy to nie była gra świateł. Wyglądał na mnicha w długiej szacie. Wydaje mi się, że najpierw widziałem go w salonie, później w jadalni i tam mi zniknął.
Anna delikatnie odsunęła się ode mnie. Pokonała już największy strach, a mój uścisk był nieco zbyt zażyły, by mogło go usprawiedliwić zwykłe zdenerwowanie.
– Może to była Marjorie – podsunęła. – A może ona też to widziała?
– Nie wiem. Nigdzie jej nie znalazłem. Myślałem, że poszła naprawić światło. Kiedy zszedłem na dół, nie było tam prądu. Byłem przekonany, że wymienia bezpieczniki. Właśnie wtedy spostrzegłem tę osobę, czy cokolwiek to było.
– Jak była ubrana? – zapytała Anna.
– Trudno mi powiedzieć. Długa szata z kapturem, to wszystko. Tak przynajmniej mi się wydaje.
– Dżellaba?
– Przepraszam?
– Arabski strój. Dżellaba. A może to była jakaś inna odmiana togi?
– Pytanie mnie o to nic ci nie da, Anno. Dla mnie toga to toga, choćbyś ją nazywała na dziesiątki sposobów. Poza tym wszystko to mogło mi się przywidzieć. Wiesz, jakie są te stare, nawiedzone domy. Myślę, że najlepiej