Pokłosie przekleństwa. Edyta ŚwiętekЧитать онлайн книгу.
not, a później do omawiania bieżącego materiału. Reszta lekcji upłynęła w miarę spokojnie. Mimo to kobieta z ulgą powitała dzwonek obwieszczający przerwę. Uczniowie w pośpiechu opuścili klasę, ona jeszcze się guzdrała.
Ależ jestem zmęczona – westchnęła. Mam za sobą zaledwie sześć lat w zawodzie, a dopada mnie wypalenie. Jak dobrze, że wakacje już nadciągają. Ten rok był wyjątkowo trudny.
Rozmyślała o tym, jak pechowo trafiła z wychowawstwem. To była pierwsza „jej” klasa. Gdy dyrektor szkoły zaproponował Kostównie, by wzięła pod opiekę młodych ludzi, przepełniał ją entuzjazm. Wtedy wierzyła, że ma przed sobą wspaniałą przygodę. Wszak uczniowie nie byli od niej dużo młodsi. Wciąż pamiętała, jak to jest mieć piętnaście lat. Co wtedy człowieka irytuje i powoduje bunt. Co cieszy i motywuje do pracy. Zaplanowała, że zaprzyjaźni się z tymi dzieciakami. Chciała być nie tylko nauczycielką, ale również osobą, którą będą darzyli zaufaniem. Miała nadzieję, że pomoże im w rozpostarciu skrzydeł, a lekcje bardziej będą przypomniały te, które kilka lat wcześniej widziała w filmie Stowarzyszenie Umarłych Poetów. Wierzyła, że powoli zyska autorytet.
Niestety plany sobie, a życie sobie. Wiele spraw poszło w zupełnie innym kierunku, niż zakładała. Czy poniosła porażkę? Tego nie była pewna. Ale zdecydowanie nie mogła myśleć o minionym roku w kategorii sukcesu.
Wszystkiemu winne zmęczenie. Odpocznę latem, doładuję akumulatory. We wrześniu będę jak nowo narodzona. Może w międzyczasie natchnie mnie, jak wpłynąć na to przebrzydłe dziewuszysko. Tak naprawdę tylko Krasnowska dezorganizuje mi pracę. A może nastąpi cud i dziewczątko zmieni szkołę?
Zebrała z biurka materiały dydaktyczne oraz dziennik lekcyjny. Bez pośpiechu opuściła pracownię polonistyczną i ruszyła w stronę pokoju nauczycielskiego. Na korytarzu panował niemiłosierny gwar i ścisk. Potrącił ją jakiś nieostrożny uczeń, omal nie puściła dziennika. Przystanęła na moment, by poprawić rzeczy, które niosła pod pachą. I właśnie wtedy wyłowiła z hałasu własne nazwisko.
– Ta małpa, Kostowa, to niesprawiedliwy babsztyl – ryczała na całe gardło Krasnowska do towarzyszących jej koleżanek.
– No. Zawzięła się na ciebie.
– Pewnie ci zazdrości, bo jesteś młoda i ładna.
– Też tak myślę. Wiecie, że ona jest starą panną? – rzuciła kąśliwie Martyna.
– No… Nawet na taką wygląda – przytaknęła zaraz któraś z dziewcząt.
– Powinna wyjść za mąż, może wtedy się zmieni.
– Ee… Kto by ją chciał? Zresztą do tej pory pewnie cnota jej zgniła. – Prowodyrka dyskusji parsknęła śmiechem.
Beata zamarła w bezruchu. Przez chwilę kalkulowała w myślach, co jest bardziej opłacalne: ujawnienie swojej obecności i wyciągnięcie konsekwencji z narażeniem się tym samym na jeszcze większą antypatię i wrogość, czy może pójście dalej i wzięcie odwetu na Krasnowskiej przy innej okazji.
O matko… Co też mi chodzi po głowie? Jakiego odwetu? – jęknęła w duchu.
Poniosła druzgocącą porażkę.
Nie tak to wszystko sobie wyobrażała. Nie była przygotowana na tyle jadu i nienawiści ze strony uczennic. Jakim prawem dyskutowały na temat jej stanu cywilnego?
Mama nigdy nie wspominała o podobnych sytuacjach. Czy w podstawówce młodzież bardziej się hamuje? A może zmiany zachodzące w naszym otoczeniu wyzwalają w nastolatkach agresję? Rodzice nie mają czasu, by ich wychowywać, bo wciąż gonią za forsą. Smarkacze są coraz odważniejsi i niełatwo nad nimi zapanować.
Odeszła, bijąc się z myślami.
W pokoju nauczycielskim sięgnęła po papierosy. Klapnęła ciężko na krzesło, choć przesiedziała ostatnie czterdzieści pięć minut i zasadniczo odrobina ruchu dobrze by jej zrobiła. Zaciągnęła się mocno. Nikotyna doskonale ją odprężała. Nauczycielka usiłowała ograniczać palenie. Wszak matka niejeden raz napominała ją, by w ogóle tego poniechała, nim będzie zbyt późno. Przestrzegała Beatę przed nieprzyjemnymi skutkami nałogu: osłabionym gardłem, chrypką, bronchitem, nieświeżym oddechem, więdnącą skórą, żółknącymi zębami. Lekarze też o tym ostatnio ciągle trąbili. Na razie jednak Beata nie widziała lepszego sposobu na odreagowanie stresu.
Cholera no! Muszę wrzucić na luz. Jestem nauczycielką z powołania, a nie z przypadku. Wybrałam zawód świadomie. Uwielbiam pracę z młodzieżą. Poza kilkoma gagatkami łatwo nawiązuję z uczniami kontakt. Nie wolno mi się zrażać z powodu jakiejś idiotki!
Podbudowana na duchu zdusiła niedopałek w popielniczce.
A trzydzieści lat to jeszcze nie jest staropanieństwo! – stwierdziła.
Żbikowski mieszkał w okazałej willi w Osielsku. Malowniczo położona nieruchomość była dobrze strzeżona, lecz Roman nie natrafił na przeszkody podczas wjazdu. Jego nazwisko otwierało niejedne drzwi. Na podjeździe zobaczył zaparkowanego mercedesa. Pokiwał głową, gratulując sobie w duchu słuszności założeń. Pozostała kwestia odzyskania samochodu.
Roman już nie raz ubijał interesy ze Żbikowskim. Gdy zaczęła chorować Karolcia, brał przez krótki moment pod uwagę możliwość zaciągnięcia u niego długu. Był wtedy zdesperowany i wiedział, że dla kogoś takiego pożyczenie pieniędzy nie stanowiłoby problemu. Znacznie gorzej byłoby, gdyby przyszło do spłaty zobowiązania. Pieron wie, czego Łysy mógłby oczekiwać dodatkowo. Nielegalnej przysługi? Niewspółmiernie wysokich odsetek? Na szczęście o tym Dereń nie musiał się przekonywać. Dał sobie radę w inny sposób. A ponieważ ostatnio to on wyświadczył temu gnojkowi pewną przysługę, teraz liczył na rewanż.
Łysy siedział na tarasie z drugiej strony budynku. Sączył zimne piwo i obserwował dwie małolaty dokazujące w basenie parę kroków dalej. Na oko dziewczyny nie mogły mieć więcej niż po piętnaście wiosen. Jeszcze nie nabrały kobiecych krągłości. O ile Roman był dobrze zorientowany, Mariusz nie miał dzieci w ich wieku.
– Teraz przerzuciłeś się na siuśmajtki? – zapytał pana domu, wyciągając rękę w powitalnym geście.
– Witam eksprzedstawiciela eksorganu bezpieczeństwa naszej ekswładzy. Co cię sprowadza w moje skromne progi? Szukasz towarzystwa?
– Chodzi o interes – odparł krótko przybysz.
Łysy wskazał mu krzesło ogrodowe i zaproponował piwo. Dereń usiadł, za alkohol podziękował. Przez chwilę mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Bez wrogości, ale i bez sympatii. Nie łączyły ich relacje towarzyskie. Łysy z góry musiał przewidzieć, że wizyta byłego esbeka może zwiastować problem.
– No to jaki masz ten interes?
– Fajny wózek stoi przed twoją chatą – rzucił gość bez ogródek. – Dzisiaj rano ktoś uszył taki mojemu najbliższemu przyjacielowi.
– No to przyjaciel ma pecha.
– Blachy się zgadzają.
– Ten wóz jest już sprzedany.
– Musisz poszukać innego. A ten niech wraca, skąd go wziąłeś.
– Niby czemu? Przecież jestem umówiony z twoimi kumplami z psiarni. Oni nie włażą mi w paradę. Ja pilnuję, by nie weszły tu obce strefy wpływów. – Żbikowski pociągnął łyk piwa. Odstawił zroszony kufel na stolik.
– Słuchaj, ja się nie wpierdalam w twoje interesy. Możesz dziobać u kogo chcesz, z wyjątkiem Trzeciaka. Ten człowiek jest pod moją ochroną.
– O! Czyżbyś robił mi konkurencję? – Zdziwiony Żbikowski uniósł krzaczaste brwi.
– Nie. Nie zapominaj jednak, że zawdzięczasz mi co