Pokłosie przekleństwa. Edyta ŚwiętekЧитать онлайн книгу.
stworzenia: obrzydliwe roztocze, należące do pajęczaków. Nienawidziła mikroorganizmów, o których istnieniu jeszcze do niedawna nie miała pojęcia. Wszystko przez internet, w którym kiedyś znalazła artykuł o niechcianych i nie do końca uświadamianych sobie przez człowieka domowych sublokatorach. Do tekstu dołączono zdjęcia jakiegoś ohydztwa powiększonego do monstrualnych rozmiarów.
Od tamtej pory nie zaznała ani chwili spokoju. Wciąż wyobrażała sobie liczne odnóża paskudztw spacerujących po jej twarzy, gdy śpi. Roztocze buszujące po domu i przejawiające szczególne upodobanie do pościeli. Mikroby żerujące na obumarłym naskórku. By zminimalizować choć trochę kontakt z tym szkaradzieństwem, zobligowała sprzątaczkę do tego, by dwa razy w tygodniu zmieniała poszwy. Bielizna pościelowa miała być każdorazowo gotowana. Co pół roku nabywała nową kołdrę, koce i poduszki. Nie uznawała zasłon, firanek, dywanów i tapicerowanych mebli. Dowierzała wyłącznie skórzanym kanapom i fotelom, które zostały obficie zaimpregnowane. Wszędzie, gdzie tylko mogła, instalowała różnego rodzaju filtry oczyszczające powietrze. Byle tylko wyeliminować robactwo z otoczenia. Pająki także budziły wstręt Mirelli. Brzydziła się lepkich pajęczyn przyciągających kurz.
Siedząca w gabinecie lekarskim kobieta niefrasobliwie podniosła wzrok. Dostrzegła w rogu pomieszczenia cienkie nitki utkane przez jakiegoś stawonoga. Brzęczała wśród nich duża, tłusta mucha. Wilimowska-Braun wzdrygnęła się na ten widok i szybko przeniosła spojrzenie na biurko z jego gładką, mahoniową powierzchnią. Niestety tam zalegały sterty różnych dokumentów, a plama światła przecinająca w poprzek blat ujawniała, że sprzątaczka kiepsko wypełnia swoje obowiązki. W rzeźbionych zakamarkach antycznych mebli zalegał kurz.
Obrzydliwość! Wszędzie pełno bakterii – pomyślała Mirella.
Oczekiwanie na doktora dłużyło się w nieskończoność. Wyszedł niby tylko na dwie minutki, a tymczasem wskazówki zegara wskazywały, że nie było go znacznie dłużej.
Potrącę mu to z rachunku za sesję! To szczyt bezczelności, by tak mnie okradać! Wszak płacę za czas, który łaskawie mi poświęca! – utyskiwała w duchu, niepomna, że sesje u psychoterapeuty opłaca jej tatko.
Z jednej strony irytował ją ten człowiek i jego kiepsko posprzątany gabinet. Z drugiej musiała jednak przyznać, że czynił cuda. Był czarodziejem, który potrafił wyłączyć albo przynajmniej mocno stłumić fobie i pomniejsze lęki wypełniające jej umysł. Ufała mu, ponieważ specyfiki przepisywane przez niego nie otumaniały, nie znieczulały jej na wszystkie bodźce, nie czyniły z niej warzywa. Dzięki magicznym pigułkom odczuwała znacznie mniejszy strach. Czasami nawet nie widziała zamieszkujących w kurzu robali. Nie czuła, jak pełzają po jej skórze, włażą pomiędzy włosy, wdzierają się do oczu i ust, by przegryźć miękkie tkanki i przedostać się wprost do mózgu.
Pisnęła sprężyna w mechanizmie klamki.
– Dzień dobry, pani Mirello. – Kobieta usłyszała głos swojego psychoterapeuty. – Przepraszam za tę chwilę zwłoki, już jestem do pani dyspozycji.
Wstrętny robal – pomyślała z pogardą. Jest jak oślizły insekt, który czołga się w brudzie. Pożera mój wolny czas!
To oczywiste, że wolałaby teraz przebywać gdzieś indziej. Na zakupach, w kinie, w kawiarni. Nawet u cholernego Cypriana – wśród jego koszmarnie zakurzonych książek!
Co, do kurwy nędzy, ludzie mają z tymi tomiszczami, że tak namiętnie je gromadzą? – zadawała sobie pytanie, wodząc spojrzeniem po regale w gabinecie doktora Szczekockiego. Ona najchętniej podpaliłaby to wszystko, by poszło z dymem i snopami iskier. By spłonęło razem z tabunami roztoczy i moli książkowych, które na pewno istniały i rozmnażały się w postępie geometrycznym.
Postęp geometryczny… Nie potrafiłaby powiedzieć, czym jest. Ale zlepek tych słów wzbudzał ciekawość. Lubiła intrygujące wyrazy oraz tajemniczo, lecz mądrze brzmiące określenia. Kolekcjonowała je w głowie, by w dogodnej sytuacji zabłysnąć przed znajomymi elokwencją.
Cyprian znał dużo ładnych nazw, wyrazów i zdań. Poza tym był skończonym draniem i jego egzystencję na świecie usprawiedliwiał tylko wygląd. Należał do przystojnych mężczyzn. Pożerała go wzrokiem za każdym razem, gdy przebywał w pobliżu.
Ludzie brzydcy w ogóle nie powinni istnieć. Są jak robactwo – rozmyślała z nienawiścią. Należałoby im zakazać posiadania dzieci, by nie mogli się rozmnażać.
– Pani Mirello! – Jak przez kłęby waty dotarły do niej słowa doktora. – Znowu mnie pani nie słucha. Proszę się odprężyć, a potem skupić na temacie naszej dzisiejszej sesji.
ROZDZIAŁ 1
Ona ma siłę
nie wiesz jak wielką.
Będzie spadać długo,potem wstanie lekko[2].
[2] Fragment tekstu piosenki Zanim zrozumiesz z repertuaru Varius Manx. Słowa: Anita Lipnicka, muzyka: Robert Janson.
Barwy miłości
Rok 1995
Ostatnie promienie zimowego słońca rozświetlały Bydgoszcz swoim blaskiem, kładąc pomarańczowe refleksy na urokliwych kamienicach. Przeskakiwały po dachach, prześwietlały na wskroś ogołocone z liści drzewa.
Z rozchylonych ust Justyny wypływał obłoczek pary, a zarumienione policzki dodawały jej uroku.
Jaka ona była inna od nieśmiałej, kruchej istoty, którą Ryszard parę lat temu gościł w Dortmundzie! Różniła się także od tej, która odwiedziła go pół roku temu. Teraz w jej spojrzeniu igrały ciepłe ogniki, a twarz promieniała radosnym, błogim szczęściem. Ale było również coś nowego: pewność siebie, optymizm i jeszcze większa siła.
– I co teraz, Ryśku? – zapytała, gdy odsunął wargi od jej ust. – Przecież jutro wyjeżdżasz – przypomniała ze smutkiem.
Spoglądał na tę odmienioną kobietę wciąż przymglonymi oczami. Nadal czuł smak pocałunku, a krew pulsowała mu w żyłach tak mocno, jak chyba jeszcze nigdy w życiu.
– Teraz będzie mi ciężko wrócić do Niemiec. Chyba pora, by Klaus Engel ustąpił miejsca Mroczkowi. – Uśmiechnął się do Justyny. – Nie wyobrażam sobie powrotu do domu – westchnął ciężko. – Właściwie do jakiego domu? Dom jest tam, gdzie serce. Jestem więc człowiekiem bezdomnym, bo moje przepadło.
– Nie musisz być bezdomny – odparła ostrożnie, wciąż onieśmielona pocałunkiem i jego wyznaniem, ale jednocześnie pełna nadziei. Nagle doznała nieprawdopodobnego olśnienia. Serce Justyny, przez wiele lat uśpione, otwarło się właśnie na miłość. Rozum ostatkiem sił próbował protestować, podpowiadając, że w wieku czterdziestu sześciu lat nie powinna ulegać emocjom, bo pora uniesień minęła dawno temu. Ale serce natychmiast zagłuszało jego głos. Jak nie teraz, to kiedy? Jeszcze nie jest za późno! Nie ma już czasu do stracenia. Trzeba łapać chwilę. – Czy byłbyś w stanie przemodelować znacząco swoje życie? – Spojrzała w oczy Ryszarda.
Mężczyzna ujął jej dłonie i przycisnął do swojego torsu.
– Nie rzucę wszystkiego z dnia na dzień. Muszę na razie jechać do Dortmundu. Pozamykam tam moje sprawy. Sprzedam dom i wrócę na stałe do Bydgoszczy. Pomyślę o tym, co mógłbym robić tutaj, w Polsce, by nie być ciężarem dla ciebie.
– Nie będziesz żadnym ciężarem! – zaprotestowała. – Tak wiele dla mnie zrobiłeś, że z przyjemnością zrewanżuję się, pomagając ci w powrocie do ojczyzny.
Zadrżała, ponieważ ogarnął ją chłód wieczoru.
– Wracajmy