Milczenie. Hubert HenderЧитать онлайн книгу.
tam. – Poświecił na jedno drzewo. Wielkie, niemal nieskończenie wysokie. Nie widać było wierzchołka, niknął w ciemności. Kolejny strażnik czarnego świata natury. Krauze poczuł się jak intruz. – Widzisz?
W lesie panowała cisza, jedynie gdzieś nad nimi dało się słyszeć cichy szum – podobny do tego, który pamiętał znad morza. Krauze wytężył wzrok. Wśród niemal jednakowych drzew jedno się wyróżniało. Było największe. Górna część jego korony kołysała się leniwie pod wpływem wiatru. Wokół unosił się zapach żywicy. Podkomisarz czuł, że coś jest nie tak, ale nie wiedział jeszcze co.
– Chyba tak – wyszeptał.
– To właśnie tam – powiedział Sokołowski i ruszył w kierunku drzewa.
Podkomisarz ustawił odpowiedni punkt skupienia światła i skierował je na drzewo, które znajdowało się kilkadziesiąt metrów od niego. Położył dłoń na broni i dogonił prokuratora. W pewnym momencie Krauze dostrzegł coś, co kazało mu się zatrzymać. Nie miał pewności, czy dobrze widzi. Zmroziło go. Przystanął. Na drzewie znajdowały się dłonie. Obejrzał się za siebie, a potem na boki. Zachowanie, z którym człowiek się rodzi. Umiejętność, którą nabywa w trakcie doskonalenia odruchów. Badanie terenu, okolicy, ocena zagrożenia. Zrobił jeszcze kilka kroków.
– Chryste Panie, co to ma być? – wyszeptał, podchodząc coraz bliżej. Wciąż trzymał broń w pogotowiu. Czuł, jak jego ciało robi się coraz gorętsze.
W skroniach intensywnie pulsowała krew. Zmrużył oczy, by wyostrzyć pole widzenia, niewiele to pomogło
Pień oplatały ręce. Masywne męskie dłonie. Wyglądały jak sztuczne. Jak u manekina. Sine, nabrzmiałe, wykręcone do tyłu. Popatrzył na ziemię, oszacował bezpieczną odległość, by nie zadeptywać śladów. Dłonie przybito do drzewa dużymi gwoździami. Krew wsiąknęła w korę.
Okrążył pień i wtedy ujrzał coś tak przerażającego, że aż nim zatelepało. Pobiegł kilka metrów dalej i zwymiotował wczorajszą kolację. Poczuł cierpki smak wymiocin. Posiłek, który nie został jeszcze w całości strawiony, leżał teraz przed nim w postaci żółtej papki. Gdy skończył, wytarł usta i ręce w chusteczkę.
– Chryste, co to jest? Co się tutaj stało? – powiedział cicho, niemal szeptem, ale tak, by nikt go nie słyszał. Wziął kilka głębokich wdechów i wrócił na miejsce. Sokołowski się nie poruszył. Milczał, a jego milczenie było bardziej wymowne niż dziesiątki słów. Krauze poświecił na drzewo, zmieniając strumień światła, tym razem tak, by obejmowało całe ciało. I wtedy zobaczył to jeszcze raz, dużo wyraźniej. Przełknął głośno ślinę, choć nie był tego świadomy.
Napotkał wzrok mężczyzny w średnim wieku. Sokołowski się nie mylił. To było parszywe. To było gorsze niż wszystko, co widział do tej pory. Szczególnie głowa i to, co z nią zrobiono. Wywalony język. Z otworu gębowego wystawał duży gwóźdź, który przebił czaszkę na wysokości potylicy. Właśnie on utrzymywał ciało w tej pozycji. Wyglądało to jak prawdziwa egzekucja. Przytwierdzone do drzewa ręce, które oplatały masywny pień, głowa wysunięta do przodu – zupełnie tak, jakby ofiara była zmuszana, by patrzeć na swojego kata. Może za karę. Nogi rozstawione na szerokość kroku. Spomiędzy nich kilka godzin temu wyciekła ciemna ciecz. Mocz, przy tak silnym uderzeniu nie było to dziwne. Możliwe, że puściły mu również zwieracze, ale Krauze nie mógł teraz tego sprawdzić.
Krzywo przycięte czarne włosy, średniej wielkości małżowiny uszne, kształtny, choć trochę za duży nos. Kilkudniowy zarost. Blada, wręcz kredowobiała twarz, wybałuszone oczy. Spojrzenie, które zastygło w agonii.
Krauze patrzył na ten odrzucający widok i nie był pewien, czy to, co widzi, jest jakimś żartem, doskonale wykonaną scenografią, czy prawdziwym morderstwem.
– Filip? – Krauze usłyszał swoje imię. Ale nie reagował, wciąż czuł się jak w transie. Jego mózg cały czas rejestrował obraz. Przyswajał go, układał w głowie, próbując zrozumieć, co tu się stało. Jak do tego doszło. Pytanie „po co?” wydawało się teraz mniej ważne. A może po prostu zbyt odległe. Znów usłyszał głos i to przywołało go do rzeczywistości.
– Filip, to jeszcze nie koniec.
– Co? – wyszeptał i spojrzał na Sokołowskiego, ale było zbyt ciemno, by mogli porozumieć się za pomocą gestów lub mimiki. – Jak to nie wszystko?
– Chodź za mną – nakazał prokurator takim tonem, że nie dało się go nie posłuchać. Przeszli kilkadziesiąt metrów dalej. Po drodze musieli przeskoczyć następne wyżłobienie i ponownie wspiąć się na wzniesienie, bardzo podobne do tego, po którym tu trafili. Całe to miejsce kształtem przypominało naturalny lej, na którego dnie znajdowały się strumień oraz droga leśna. Sokołowski przystanął. Doszli do jednego z tysiąca takich samych wysokich świerków. Prokurator wskazał palcem na jeden z nich, sam zaś stanął w pewnej odległości, jakby nie chciał już dalej podchodzić. Przykucnął, czekając, aż Krauze dotrze do kolejnego znaleziska.
Podkomisarz poświecił niepewnie na drzewo. Ujrzał dokładnie to samo, co przed kilkoma minutami, jakby zatoczyli koło. Jakby czas się cofnął i pokazał ten sam obraz. Stop. Przewinięcie. I znów start. Krauze nie mógł w to uwierzyć. Popatrzył na prokuratora. Ten tylko skinął głową.
Złożone na sobie dłonie przebito dużym gwoździem. Spod niego wypływała krew, która zdążyła już zakrzepnąć i stworzyć kolejną czarną linię, niczym brunatna żywica, która swoim kolorem symbolicznie oddzielała życie od śmierci, człowieka od natury, istnienie od nieistnienia.
Obszedł drzewo, starając się zachować odpowiednią odległość i niczego nie zadeptać.
W końcu przystanął. Próbował to ogarnąć, ale nie wychodziło mu najlepiej. Przez paręnaście lat pracy w policji widział wiele, ale nigdy nie widział przybitych do drzewa zwłok, które potraktowano z taką brutalnością. I jeszcze to miejsce… Gęsty las, po którym krzątali się policjanci wyglądający jak śnięte muchy zamknięte w słoiku. Jasnymi snopami światła próbowali porozbijać ciemność na kawałki, by wydobyć jakikolwiek ślad, który podpowie im, co się tutaj wydarzyło.
– Jurek, możesz mi łaskawie powiedzieć, o co tu chodzi? To jakiś żart? Mam się teraz zaśmiać, że wykręciliście mi taki numer? Miesiąc temu otrzymałem awans na podkomisarza, ale, do cholery, już świętowaliśmy. Napierdoliliśmy się jak dzikie węże, a teraz co? Poprawiny, dogrywka? Jakiś test, sprawdzian? Co jest?
Jerzy Sokołowski milczał. A milczący Sokołowski zwiastował złe wiadomości, bo na co dzień lubił dużo mówić. Krauze wyczuł, że nie doczeka się odpowiedzi. Gdyby prokurator miał coś do powiedzenia, już by się odezwał.
A więc teraz mój ruch, pomyślał Filip, choć wcale się tym nie pocieszył. Był zdany na siebie. Ściągnęli go tu w środku nocy i nie pomagali. Co za popierdolona sytuacja. Dobra, Krauze, powiedział do siebie w myślach, bierz się do roboty. Skup się. Od tego sporo zależy. Reszta wystawiła cię do wiatru, siedzą sobie, a ty musisz zapieprzać za nich. Potarł mocno twarz, by się rozbudzić, dodać sobie bodźców.
Zwłoki wyglądały tak samo. Sprawiały wrażenie lustrzanego odbicia tamtych pierwszych. Obaj zamordowani mieli na sobie stroje robocze: stare drelichowe spodnie, grubą flanelową koszulę. Identyczne szycie szwów i guziki. Dłonie – takie same. Palce również tej samej długości. Podobny układ uzębienia. Krótkie, ale krzywo ścięte włosy. Analizował każdy szczegół. Krauze nadawał się do roboty, w której należało dużo zapamiętywać, porównywać, wyciągać wnioski oraz odrzucać błędne założenia. Od kiedy zaczął pracę w policji, wspinał się po szczeblach kariery jak mało kto w komendzie powiatowej. Naczelnik wydziału miał z nim sporo problemów, głównie za sprawą niewyparzonego języka, wykłócania się, narzekania