Milczenie. Hubert HenderЧитать онлайн книгу.
cudeńkiem zasuwałeś najwięcej?
– Z Olką? Najwięcej setkę. Z Marcelem sto pięćdziesiąt. Bałem się o niego. Sam zapierdalałem szybciej niż pendolino po polskich torach. Sto osiemdziesiąt pięć. Tylko jej nie mów, bo mnie zajebie.
– Jestem policjantem. Potrafię dochować tajemnicy zawodowej. Pod warunkiem, że też mnie przewieziesz z maksymalną mocą.
– Za dużo ważysz, nie da rady. To nie ciężarówka do przewożenia gabarytów.
Wjechali do niewielkiej miejscowości, leżącej zaledwie kilometr od przedzielonego na pół Jeziora Paczkowskiego. Na samym środku znajdowała się duża śluza oraz niewielka elektrownia wodna. Jezioro leżało na granicy województwa dolnośląskiego i opolskiego. Minęli dom osiemdziesiąt siedem, potem dwa kolejne. Kilkaset metrów dalej ujrzeli numer dziewięćdziesiąt.
– No proszę, nie są pomieszane. Zaraz będziemy na miejscu.
Chwilę później ich oczom ukazały się budynek mieszkalny i przylegające do niego stodoła oraz stajnia. Nie dostrzegli wejścia i uznali, że musi się znajdować od strony podwórza. Kiedy Krauze wjechał na błotnisty plac, auto obiegła sfora szczekających psów. Kilka małych kundli, jeden większy, w typie owczarka niemieckiego, oraz wielki stwór przypominający owcę. Krauze nie widział nigdy równie dziwnego zwierzęcia. Psy głośno ujadały, jakby chciały przywołać kolejne stwory z dalekich lasów.
– Oby nie obszczały mi samochodu. Bo zajebię.
W drzwiach pojawił się gospodarz i po chwili ruszył w ich kierunku. Wielki był z niego chłop. Miał na sobie robocze spodnie i brudną kurtkę, pod nosem gęste wąsy. Podkomisarz opuścił szybę, przechylił się i niemalże oparł o kolano Rudzkiego. Musiał się nagimnastykować, by ogarnąć wzrokiem tę zwalistą sylwetkę
– Jest pan właścicielem uaza o numerze rejestracyjnym DKV zero jeden jeden jeden dwa?
– A kto pyta?
– Znaleźliśmy go w lesie, trzy kilometry stąd.
– No i co wam do tego?
– Niech pan odpowie na moje pytanie. Jesteśmy z policji. Chcemy się dowiedzieć, dlaczego go pan tam zostawił.
– Tylko poniekąd jestem jego właścicielem, ale długo by o tym mówić – rzekł, po czym machnął potężną ręką. – Nie wyglądacie mi na policjantów.
No tak, standard, pomyślał Krauze. Często to słyszał. Nosił się raczej jak wiecznie zbuntowany gość, który nie zdążył zauważyć, że przestał być nastolatkiem paręnaście lat temu. Dżinsy i bluza sportowa to był dla niego szczyt elegancji.
Ściszył głos i powiedział do kolegi:
– Sięgnij do schowka, powinna tam być odznaka.
Dominik przejrzał zawartość skrytki, ale bez rezultatu.
– Nie ma.
Krauze poklepał się po kieszeniach, ale też jej nie znalazł.
– Podkomisarz Filip Krauze, a to młodszy aspirant Dominik Rudzki. Jesteśmy z Komendy Powiatowej z Kłodzka i szukamy właściciela uaza…
– Już to słyszałem. Macie te legitymacje czy nie? Bo jeśli nie, to marnujecie mój czas. Zresztą policja jeździ chyba innymi samochodami… Takie coś – pokiwał głową – to tylko na filmach widziałem.
Krauze poczerwieniał ze złości. Ale pewnie sam by nie uwierzył, że dwaj młodzi goście w starym sportowym aucie sprzed pół wieku są policjantami. Skrzywił się i chociaż bezsilność doprowadzała go do szału, opanował wybuch. Nagle przypomniał sobie, że już raz w tym tygodniu zaliczył upomnienie.
Krauze spokojnie jechał do domu po pracy, a kierowca przed nim niemal potrącił na pasach przechodnia. Dosłownie otarł się o niego i nawet nie zwolnił, prawie zabił człowieka. Przy skrzyżowaniu nie było monitoringu. Krauze jechał za gościem ponad dwa kilometry, aż na nieduży parking pod biurowcem. Tam wyskoczył z auta, pokazał legitymację i zaczął pouczać faceta. Wywiązała się z tego ostra wymiana zdań, Krauze w końcu zaczął szarpać kierowcę, wygrażając, że mu się dobierze do dupy. Pech chciał, że facet pracował w kancelarii prawniczej i złożył skargę. Sprawa trafiła do naczelnika. Krauze nasłuchał się, że nie jest cholernym kowbojem i że nie tak się załatwia sprawy. Wyszedł od naczelnika wściekły, trzaskając drzwiami.
Uspokoił się i zaczął się zastanawiać, gdzie posiał legitymację. W schowku rzeczywiście jej nie było.
– Eee, chodźcie, świstki – powiedział gospodarz do psów i ruszył w kierunku domu. – Przyjechali tylko dupę człowiekowi zawracać wcześnie rano. No już, do budy!
Rudzki wreszcie odnalazł swoją legitymację w tylnej kieszeni spodni.
– Halo, proszę poczekać! – krzyknął.
Mężczyzna wrócił i spojrzał na legitymację młodszego aspiranta. Na zdjęciu wyglądał inaczej, głównie dlatego, że Dominik z roku na rok robił się coraz większy.
– Niech będzie. Czego tu szukacie?
– Pan się nazywa Franciszek Sobczak?
– Ano – odpowiedział jak rasowy góral, choć do gór było daleko.
– Na pana zarejestrowany jest uaz rocznik osiemdziesiąty pierwszy?
– Trochę tak i trochę nie.
– Co to znaczy, że tak i nie? – zapytał młodszy aspirant.
– Bo sprzedałem go niedawno. Alem kasy nie zobaczył jeszcze.
– Nie mamy tego w rejestrze.
– Bo pewnie młodziaki nie zgłosili.
– Młodziaki?
Mężczyzna z wąsem oparł się o samochód i poczuli kołysanie.
– Bo tak od małego na nich mówią. Młodziaki. Tacy dwaj tutejsi. Jak dwie krople wody.
– Na kogo tak mówią?
– Na młodych Witaków.
– Czyli na kogo? – Krauze nie odpuszczał.
– Tacy stąd. Pracują w tartaku. Tam niedaleko. – Machnął ręką w nieokreślonym kierunku. – Znamy się od dawna. Sprzedałem im wóz, bo potrzebowali, a ja już nie.
– Widział pan ich w ostatnim czasie?
– Bodaj ze dwa, trzy dni temu.
– Gdzie?
– Tu. A niby gdzie?
– Co pana z nimi łączy?
– A co ma łączyć? Co to w ogóle za pytania? I to w niedzielę!
– Niech pan odpowie.
– Nic nie łączy. Tyle że ich znam od dawna. Kupili ode mnie auto i jeżdżą nim do lasu do roboty. To dlatego mówię, że auto moje, bo mi jeszcze nie oddali kasy. Mieli po weekendzie zapłacić cztery tysiące. Musiałbym w zeszyt spojrzeć, może cztery dwieście. No ale nie wiem, czemu nie zgłosili tego do urzędu, pewnie zarobieni są, jak tu wszyscy. A skąd i po co te pytania?
– Gdzie mieszkają?
– Numer pięćdziesiąt trzy. Macie kawałek do przejechania. Z kilometr stąd, może trochę więcej.
– Mają rodzinę?
Mężczyzna zrobił grymas, ale nie potrafili go zinterpretować. Zachował się tak, jakby zabolały go plecy albo jakby coś sobie przypomniał.
– Mieszkają sami. Chyba że sobie kogoś przygruchali w ostatnim czasie.
– Nie zna ich pan aż tak dobrze?
Sobczak ponownie wykrzywił