Bóg Imperator Diuny. Frank HerbertЧитать онлайн книгу.
znanej obecnie jako Rakis. Zgodnie z opisem źródła Moneo odwiedził skrycie córkę, by ostrzec ją, że naraża się na zgubę.
SIONA: Jak ci się udało przeżyć przy nim tak długo, ojcze? On zabija tych, którzy są blisko niego. Wszyscy to wiedzą.
MONEO: Nie! Mylisz się. On nikogo nie zabija!
SIONA: Nie musisz kłamać.
MONEO: Mówię prawdę. On nikogo nie zabija.
SIONA: Jak zatem wyjaśnisz zabójstwa, o których wszyscy wiedzą?
MONEO: To Czerw zabija. Czerw jest Bogiem. Leto żyje na piersi Boga, ale sam nikogo nie zabija.
SIONA: Jak więc przeżyłeś?
MONEO: Umiem rozpoznać Czerwia. Widzę go w jego twarzy i ruchach. Wiem, kiedy Szej-hulud się pojawia.
SIONA: On nie jest Szej-huludem!
MONEO: Cóż, tak nazywano Czerwia w czasach Fremenów.
SIONA: Czytałam o tym, ale on nie jest bogiem pustyni.
MONEO: Cicho, głupia dziewczyno! Nic nie wiesz o takich sprawach.
SIONA: Wiem, że jesteś tchórzem!
MONEO: Mało wiesz! Nigdy nie stałaś tam gdzie ja i nie widziałaś tego w jego oczach, w ruchach jego dłoni.
SIONA: Co robisz, gdy Czerw się pojawia?
MONEO: Odchodzę.
SIONA: To rozsądne. Wiemy na pewno, że zabił dziewięciu Duncanów Idaho.
MONEO: Mówię ci, że on nikogo nie zabija!
SIONA: Co za różnica, Leto czy Czerw? Są teraz jednym ciałem.
MONEO: Ale dwiema odrębnymi istotami: Imperatorem Leto i Czerwiem, który jest Bogiem.
SIONA: Jesteś szalony!
MONEO: Być może, ale służę Bogu.
Jestem najgorliwszym obserwatorem wszech czasów. Obserwuję ludzi wewnątrz mnie i na zewnątrz. Przeszłość i teraźniejszość mieszają się we mnie, dając dziwne rezultaty. Gdy w moim ciele trwa przemiana, z moimi zmysłami dzieją się zadziwiające rzeczy. Wydaje się, jakbym wszystko widział w ogromnym zbliżeniu. Mam wyjątkowo ostry słuch i wzrok oraz nadzwyczaj przenikliwy węch. Mogę wykryć i rozpoznać trzy cząsteczki feromonów w milionie innych. Wiem to. Sprawdziłem. Niewiele da się ukryć przed mymi zmysłami. Przerazilibyście się, wiedząc, co mogę wykryć samym tylko węchem. Wasze feromony mówią mi, co robicie albo co chcecie zrobić. A gesty i pozy! Kiedyś pół dnia obserwowałem starca siedzącego na ławce w Arrakin. Był w piątym pokoleniu potomkiem naiba Stilgara i nawet o tym nie wiedział. Przypatrywałem się pochyleniu jego szyi, fałdom skóry pod brodą, spękanym wargom, wilgotnym nozdrzom, porom za uszami, kosmykom siwych włosów wymykającym się spod kaptura jego antycznego filtraka. Ani razu nie wyczuł, że jest obserwowany. Ha! Stilgar wiedziałby to po sekundzie. Ten starzec czekał jednak po prostu na kogoś, kto nie przyszedł. W końcu wstał i powlókł się przed siebie, zesztywniały po długim siedzeniu. Wiedziałem, że nie zobaczę go już w tym ciele. Był bliski śmierci, a jego woda z pewnością się zmarnowała. Cóż, to już i tak nie miało znaczenia.
– Wykradzione dzienniki
Miejsce, w którym czekał na swego obecnego Duncana Idaho, uważał Leto za najciekawsze we wszechświecie. Gdyby mierzyć je ludzkimi normami, była to ogromna przestrzeń, centrum systemu katakumb wykutych w skale pod jego cytadelą. Wysokie na trzydzieści i szerokie na dwadzieścia metrów sale rozchodziły się promieniście niczym szprychy z piasty koła, w której czekał. Jego powóz stał pośrodku owej piasty w okrągłej, nakrytej kopułą sali o czterystu metrach rozpiętości i stu metrach wysokości w najwyższym punkcie ponad nim.
Te rozmiary go uspokajały.
W cytadeli było wczesne popołudnie, ale w tej sali jedyne światło pochodziło z nielicznych dryfujących lumisfer, które rzucały łagodny pomarańczowy blask. Nie sięgał on w głąb szprych koła, ale Leto znał na pamięć położenie wszystkiego, co się tam znajdowało: wody, kości i prochów swych przodków oraz tych Atrydów, którzy umarli tu od czasów Diuny. Byli tam wszyscy oraz kilka zbiorników melanżu dla stworzenia iluzji, że to cały jego zapas, gdyby doszło do ostateczności.
Leto wiedział, czemu Duncan przychodzi. Idaho dowiedział się, że Tleilaxanie tworzą następnego Duncana, następnego gholę odpowiadającego wymaganiom Boga Imperatora. Bał się, że zostanie zastąpiony po prawie sześćdziesięciu latach służby. Coś takiego zawsze inicjowało wywrotową działalność Duncanów. Wysłaniec Gildii ostrzegł już Leto, że Ixanie dostarczyli temu Duncanowi broń laserową.
Leto się zaśmiał. Gildia pozostała wyjątkowo uwrażliwiona na wszystko, co mogłoby zagrozić jej skromnym dostawom przyprawy. Przerażała ją myśl, że Leto jest ostatnim ogniwem związku z czerwiami pustyni, które wytworzyły kiedyś zapasy melanżu.
„Gdybym umarł z dala od wody, nie byłoby przyprawy… już nigdy”.
Tego właśnie bała się Gildia. A jej historycy i rachmistrze przekonywali, że Leto ma największy zapas melanżu we wszechświecie. Ta wiedza czyniła Gildię prawie pewnym sojusznikiem.
Czekając na Duncana, Leto wykonywał ćwiczenia dłoni i palców, dziedzictwo Bene Gesserit. Dłonie były jego dumą. Pod szarą warstwą skóry piaskowych troci długie palce i przeciwstawne kciuki służyły mu jak w zwykłych ludzkich dłoniach. Z kolei prawie bezużyteczne płetwy, będące kiedyś jego nogami, były raczej niedogodnością niż powodem do wstydu. Mógł pełzać, toczyć się i miotać z zadziwiającą szybkością, czasem jednak padał na płetwy i to sprawiało mu ból.
Co zatrzymywało Duncana?
Leto wyobraził sobie, jak się waha, jak spogląda przez okno na falujący horyzont Seriru. Powietrze było w ruchu wskutek upału. Zanim Leto zjechał do krypty, ujrzał na południowym zachodzie miraż. Lustro żaru chwiało się i błyskało poprzez piasek, ukazując grupę Muzealnych Fremenów wlokących się obok pokazowej siczy dla zbudowania turystów.
Katakumby były chłodne, zawsze chłodne, a światło zawsze przyćmione. Rozchodzące się promieniście ciemne tunele biegły łagodnie w górę i w dół dla ułatwienia przejazdu królewskiego powozu. Niektóre ciągnęły się za fałszywymi ścianami wiele kilometrów. Leto stworzył te tunele zaopatrzeniowe i tajne wyjścia dla siebie, używając ixańskich narzędzi.
Myśląc o zbliżającej się rozmowie, Leto zaczął odczuwać nerwowe napięcie. Uznał to za interesujące doznanie, jedyne, jakie sprawiało mu przyjemność. Wiedział, że w pewien sposób przywiązał się do obecnego Duncana. Miał jeszcze nadzieję, że on przeżyje nadchodzącą rozmowę. Inni czasami przeżywali. Było mało prawdopodobne, by Duncan stanowił śmiertelne zagrożenie, ale należało wziąć pod uwagę i to. Leto starał się już kiedyś wyjaśnić to jednemu z poprzednich Duncanów… w tej właśnie sali.
– Uznasz za dziwne, że ja, z moimi mocami, mówię o szczęściu i przypadku – powiedział wtedy.
Tamten Duncan był rozgniewany.
– Ty niczego nie zostawiasz przypadkowi. Znam cię!
– Jesteś naiwny. Przypadek jest naturą wszechświata.
– Nie przypadek! Kaprys! Twój kaprys!
– Świetnie, Duncanie! Kaprys to największa przyjemność. Borykając się z kaprysami, doskonalimy kreatywność.
– Ty już nawet nie jesteś człowiekiem!
Ależ rozeźlony był ów Duncan!
Leto stwierdził, że zarzuty są irytujące, niczym ziarnko piasku w oku. Trzymał