Histeria. Izabela JaniszewskaЧитать онлайн книгу.
zaczekać – wydukała.
Gdy wybierała numer, jej palce zostawiały wilgotne ślady na telefonie. W oczekiwaniu na połączenie nerwowo uderzała końcówką długopisu o blat biurka, a kiedy długo nikt nie odbierał, rozłożyła ręce w geście bezradności i spojrzała przepraszająco na Brunona. Po chwili jednak wyprostowała się, a jej wzrok stał się czujny.
– Pani ordynator. Przepraszam, że o tej porze, ale jest tu pan z policji. Mówi, że to pilne, chodzi o tego chłopczyka z Ursynowa – rzuciła jednym tchem, gdy tylko ktoś odebrał połączenie.
Przez chwilę nasłuchiwała, gryząc w tym czasie umalowane różową szminką wargi i niemo kiwając głową. Bruno zaczął rozglądać się ze zniecierpliwieniem, a w jego myślach coraz bardziej krystalizowała się obawa o to, czy w ogóle zostanie dopuszczony do rozmowy z dzieckiem.
– Dobrze. Tak, przekażę. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Wilczyńskiego. – Może pan do niego wejść. Proszę wjechać windą na drugie piętro i skierować się na oddział pediatrii. Pani ordynator będzie czekała na pana na górze. Tylko musi pan wiedzieć, że… – Urwała, bo policjant wychylił się nad kontuarem i sięgnął po paczkę biszkoptów.
– To dla chłopca – wyjaśnił zmieszanej recepcjonistce i nie czekając, aż dziewczyna przypomni sobie, co chciała powiedzieć, ruszył w stronę wind.
W drodze zdążył pochłonąć trzy ciasteczka i poczuł, że powoli wracają mu siły witalne. Przez przeszklone drzwi windy obserwował stojącą w holu kamienną rzeźbę przedstawiającą noworodka trzymanego w olbrzymiej, około dwumetrowej dłoni. Domyślał się, że dzieło miało symbolizować opiekę, jaką szpital otacza najmłodszych, i zapewniać o tym, że pacjenci znajdują się w dobrych rękach, ale on na jego widok doświadczył tylko niepokoju. Niemowlę było nieproporcjonalnie drobne w stosunku do dłoni i wydawało się, że czarne, zimne palce lada chwila się na nim zacisną.
Bruno parsknął nerwowym śmiechem, kiedy przyłapał się na tych absurdalnych rozważaniach. Musiał przyznać sam przed sobą, że wizja rozmowy z Ryszardem Sochą budziła w nim lęk. Nie chodziło o to, że nie wiedział, jakich użyć słów, tylko o świadomość, że są w życiu sytuacje, gdy wszystkie słowa stają się niewłaściwe.
Chwilę później, gdy dzwonek windy zadźwięczał, a dźwig zatrzymał się na drugim piętrze, Wilczyński dostrzegł atrakcyjną lekarkę po czterdziestce, w białym kitlu, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję i burzą włosów w kolorze mieniącego się złota. Jego uwagę przyciągnęły wydatne kości policzkowe, jej posągowy wzrost i oczy pociągnięte czarną kreską. Trzymała ręce w kieszeniach, a jej prawa stopa, w bucie ze zdecydowanie zbyt wysokim jak dla medyka na nocnym dyżurze obcasie, wystukiwała niespokojny rytm.
– Komisarz Bruno Wilczyński. – Wyciągnął rękę i uścisnął kobiecie dłoń, trzymając ją o kilka sekund dłużej, niż wymagała tego sytuacja. – Chcę się zobaczyć z chłopcem.
– Ma pan podwójne szczęście. Rysiu niedawno się obudził po lekach, które mu podaliśmy, a przed chwilą przyjechał jego ojciec i wyraził zgodę na odwiedziny policji, więc będzie pan mógł z nimi chwilę porozmawiać. Proszę jednak, żeby nie trwało to zbyt długo. Zwykle w takich godzinach nie wpuszczamy służb na oddział, ale jako że to wyjątkowa sytuacja, dam panu kwadrans – powiedziała tonem niepozostawiającym miejsca na negocjacje, a następnie skrzyżowała ramiona na piersi. – Dziecko nie jest w najlepszym stanie, chłopiec przeżył szok i powinien jak najwięcej odpoczywać. Wprawdzie na razie jeszcze nie rozumie tego, co się stało, ale chyba nie muszę mówić, że ta sytuacja wymaga wiele taktu.
– Z tego właśnie słynę – skomentował z pewnością w głosie, a gdy zobaczył, że lekarka wpatruje się z powątpiewaniem w niefortunny jak na te okoliczności napis na jego podkoszulku, ściągnął mocniej poły kurtki. – Co wykazały badania? – dopytał rzeczowo.
– Na pierwszy rzut oka chłopcu nic nie dolega. Poza tym, że doznał potwornego wstrząsu i trudno było nam go uspokoić bez leków. Cały czas pytał o mamę i o jej rozbitą głowę. – Ordynator wskazała dłonią w stronę korytarza po lewej i ruszyła w tamtym kierunku, a policjant podążył za nią. – Oczywiście pobraliśmy wszystkie próbki, był tu też wasz specjalista, zrobiliśmy pacjentowi wymazówkę z policzka i zbadaliśmy go pod kątem molestowania seksualnego, ale nic nie wskazuje na to, by ktoś go skrzywdził. Krew i mocz są czyste, na resztę analiz czekamy. Chociaż… – zawahała się – na lewym ramieniu ma rany, które wyglądają, jakby ktoś wbił mu w skórę paznokcie. I to całkiem niedawno.
Bruno zatrzymał się, zmrużył oczy i przez chwilę wpatrywał się w podłogę, jakby się nad czymś intensywnie zastanawiał, po czym spojrzał na lekarkę pytającym wzrokiem.
– Wiem, o czym pan myśli – uprzedziła go. – Jak mocno trzeba ścisnąć ramię dziecka, by zostawić mu na skórze tak głębokie obrażenia.
– Cholernie mocno.
Kiwnęła smutno głową, po czym wskazała ręką drzwi, przed którymi właśnie się zatrzymali, a następnie położyła dłoń na klamce i delikatnie ją nacisnęła.
– To tutaj – wyjaśniła, otwierając drzwi.
Wewnątrz na łóżku pokrytym białą pościelą siedzieli objęci ojciec z synem. Mężczyzna głaskał białe włosy chłopca i miękkim głosem czytał mu o przygodach Kubusia Puchatka. Malec, przytulając do siebie maskotkę, z rozpalonym wzrokiem obserwował ojca. Dorosły modulował głos, wcielając się w poszczególne postaci, a wtedy jego syn wydawał z siebie dźwięki zachwytu i niekiedy podrygiwał w emocjach. Był tak pochłonięty opowieścią, że nawet nie zauważył stojących w drzwiach lekarki i policjanta. Tymczasem jego ojciec zmierzył Brunona surowym spojrzeniem i wskazał na książeczkę, dając mu do zrozumienia, że chce dokończyć lekturę.
Wilczyński nie miał mu tego za złe, właściwie nigdzie się nie spieszył. Oparty o futrynę chłonął każdy detal tej sytuacji. Rejestrował gesty, ton głosu i emocje ukryte w fizycznym kontakcie ojca i syna, które bardzo trudno podrobić. Pomyślał, że ludzie, nawet nic nie mówiąc, zawsze coś przekazują i że nie da się uciec od siebie. Zerknął na leżącą na szafce otwartą paczkę biało-różowych pianek marshmallow, które wypełniały pokój słodkim zapachem, dostrzegł też napoczętą trójkątną czekoladę Toblerone i żółtą reklamówkę ze sklepu wolnocłowego na lotnisku, z której wypadł paragon. Uśmiechnął się na widok zakupów, ale nie dlatego, że przywodziły mu na myśl dzieciństwo i przypominały powroty ojca ze służbowych wyjazdów, tylko dlatego, że wyczuwał w powietrzu kłamstwo. W swoim podejrzeniu upewnił się chwilę później, gdy podniósł rachunek z podłogi i odkrył pewną niespójność.
Tymczasem spojrzał raz jeszcze na błękitnookiego chłopca i stwierdził, że nawet jeśli poinformowano go już o tym, co się stało, to sens tej wiadomości nie zdążył do niego dotrzeć.
Zadziwiające, jak powoli buduje się w nas świadomość o nieodwracalności i sensie zdarzeń, pomyślał. Bruno postrzegał ją jako cienką chustę tańczącą na wietrze i unoszącą się nad człowiekiem, muskającą skórę aż do dnia, gdy ten woal opadał na twarz, zaciskał się wokół niej i dusił bolesną świadomością tego, co się stało. Pamiętał, że pierwszy raz poczuł ten brak tchu w Wigilię tuż po śmierci matki. Spojrzał wtedy na puste krzesło przy świątecznym stole i zdziwiony nieobecnością Alicji, pobiegł na piętro. Otworzył wielką szafę w sypialni rodziców w nadziei, że znajdzie tam ślady matki, zapach jej perfum, dotyk zwiewnych sukienek albo pachnące skórą buty zamknięte w kartonowym pudełku. Niczym w amoku przerzucał koszule i garnitury ojca, a woal wokół jego twarzy owijał się coraz ciaśniej. Ten moment dogłębnego uświadomienia sobie, że jej już nie ma i że nigdy więcej jej nie dotknie ani z nią nie porozmawia, bolał