Histeria. Izabela JaniszewskaЧитать онлайн книгу.
za każdym razem, gdy jakaś drobna iskra wyzwoli go z galerii obrazów, które należałoby zapomnieć. Chłopca, który nie myślał o tym, że zapach tego wieczoru, unosząca się nad łąkami dzika woń krwi, będzie towarzyszyć mu już zawsze.
Wiktor drżącą ręką wybrał numer alarmowy, a kiedy zgłosił się dyspozytor, dziwił się samemu sobie, jak okrągłych słów używał, by opisać to całe wywołujące wewnętrzny dygot zajście.
– Znalazłem kobietę z dzieckiem. Zdarzył się wypadek. Wokół jest pełno krwi – wyjaśniał.
Słuchał pytań zadawanych przez dyspozytora, ale w jego uszach splatały się w jednobarwne bzyczenie. W końcu jego ręka opadła bezwiednie, a gdy uderzyła o udo, telefon wypadł z niej i wylądował na trawie. Malec uśmiechał się do matki i drobną rączką muskał jej zakrwawione policzki.
– Lekarz naprawi ci głowę – powiedział do niej z przekonaniem, z jakim zwracał się do swoich maskotek w zabawie. – Lekarz już jedzie – szepnął do brunatnej grudy znajdującej się w miejscu, w którym jeszcze niedawno zapewne było ucho kobiety.
W tym samym czasie mężczyzna modlił się o to, by karetka i policja przyjechały jak najszybciej i by ktoś inny wytłumaczył dziecku, że już nikt i nigdy nie naprawi jego mamy.
TERAZ
Mężczyzna sięgnął do kosza na śmieci i czarną od brudu, trzęsącą się ręką wyjął z niego puszkę. Rzucił ją na chodnik, przydepnął, po czym dopchnął do pozostałych, ściśniętych w reklamówce z dyskontu. Kiedy ruszył w stronę Dworca Centralnego, widać było, że utyka na prawą nogę. Miał na sobie znoszony, cuchnący garnitur niewiadomego koloru i dziurawe buty. Jego krok był ociężały, a wzrok nieobecny. Na wyschniętych wargach bezdomnego tkwił brunatny strup z krwi, a dawno nieobcinane włosy wystawały spod wełnianej czapki naciągniętej na czoło.
Mruczał coś pod nosem, ale z odległości, z której go obserwowała, nie mogła wyłowić poszczególnych słów. Czuła, jak narasta w niej złość. Niczym gorąca smoła stopniowo wypełnia jej ciało i wgryzała się we wszystkie mięśnie. Wzbierała w niej ochota na to, by rzucić się na mężczyznę, kopać go i krzyczeć do czasu, aż sama nie poczuje ulgi. A jednocześnie wiedziała, że później czeka ją jeszcze większa wyrwa w środku.
Westchnęła ciężko i ruszyła za kloszardem. Miała go już niemal na wyciągnięcie ręki, gdy z zarośli pod Pałacem Kultury wyłonił się chłopak w kolorowym ortalionowym dresie, który szeleścił przy każdym ruchu. Na nadgarstku wyrostka pobrzękiwał srebrny zegarek z dużą tarczą, na stopach dumnie prezentowały się nowe, zapewne kradzione adidasy z charakterystyczną literą „N”, a na pokrytej wypryskami twarzy widniał cwaniacki uśmiech.
– Elegancik, dawaj fanty – rozkazał bezdomnemu.
Złapał siatkę z puszkami i pociągnął ją w swoją stronę. Nie spodziewał się oporu, dlatego zdziwiło go, gdy palce starszego mężczyzny kurczowo ścisnęły reklamówkę i przytuliły ją mocno do brzucha.
– To moje – wycedził stary pijanym, słabym głosem.
Chłopak w dresie zaśmiał się, a potem kopnął mężczyznę w ranną nogę i gdy tamten upadł na chodnik, wyrwał mu puszki.
– Żebym cię tu więcej nie widział, śmieciu – rzucił do mężczyzny, który nieporadnie usiłował podnieść się z kolan. – Rozumiesz? To jest mój rewir. – Zerwał mu czapkę, złapał go za włosy i szarpnął do góry głowę włóczęgi tak mocno, że w oczach ofiary błysnęły łzy. – Czy mam ci to jeszcze raz wytłumaczyć? – Napluł mu w twarz.
Starszy mężczyzna zaczął drżeć, bezradnie pokręcił głową, a jego usta wypowiedziały bezgłośne „nie”.
– Mnie wytłumacz. – Larysa Luboń podeszła do chłopaka i zanim zdążył zareagować, kopnęła go w kolano tak mocno, że coś w nim chrupnęło.
– Aaau! Kurwaa! – Upadł na chodnik i zwijał się tam z bólu.
Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale Larysa i tak nie słyszałaby jego słów. Docierały do niej jedynie szum jej buzującej krwi i dudnienie serca. Kopała chłopaka z dziką furią. Jej glany uderzały w brzuch i nogi napastnika. Starszy mężczyzna zdołał podnieść się z kolan, dokuśtykał do dziewczyny i złapał ją za ramię.
– Zabijesz go – wymamrotał przerażony.
Ich oczy spotkały się na chwilę. Oczy pełne strachu i te drugie, tonące w nienawiści.
Larysa usiłowała odnaleźć w spojrzeniu mężczyzny Pawła Wiśniewskiego, którego znała. Szukała w nim swojego przyjaciela, ale nie dostrzegła go tam. Jego ciało stało się siedliskiem duchów. Pustym, przerażającym i obcym niczym opuszczone miasto. Na brudnej, nieogolonej twarzy bezdomnego malował się tylko lęk. Zauważyła, że przy każdym ostrzejszym dźwięku mężczyzna odruchowo podnosił dłonie, jakby spodziewał się napaści i chciał osłonić głowę. Gdy na niego patrzyła, pomyślała, że dawny redaktor naczelny „Magazynu”, najlepszego w kraju pisma reporterów, skarlał, a jego pomarszczona, niedomyta skóra sprawia, że wygląda teraz na kogoś o wiele starszego. Dziewczyna przełknęła gorycz ściskającą za gardło, posłała przyjacielowi wymuszony uśmiech i właśnie zamierzała powiedzieć coś pokrzepiającego, gdy kątem oka dostrzegła zbliżający się od strony metra patrol policyjny.
– Spadamy – rzuciła do Pawła, po czym wzięła go pod ramię i zaprowadziła za budynek Dworca Śródmieście.
Tam posadziła go na chodniku pod ścianą. Była zmęczona, miała zroszone potem czoło i dyszała ciężko. Przez jakiś czas trwali w milczeniu, jedynie posapując. On ze strachu, który nadal trzymał go w garści, a ona z wysiłku po napadzie złości.
– Dlaczego teraz? – wychrypiał Wiśniewski. – Widziałem cię tu kilka razy, ale nigdy wcześniej do mnie nie podeszłaś.
– A ty nigdy tak nie cuchnąłeś.
– Przestań. Przecież nie chcesz mnie ratować. Zresztą nie ma już czego. Po co przyszłaś?
Larysa spojrzała mu w oczy. Wydawało się jej, że gdzieś z odmętów wyłania się ten Paweł, który zawsze cierpliwe jej słuchał, pozwalał popełniać błędy i nigdy jej nie oceniał. Mężczyzna, któremu pozwalała widzieć siebie prawdziwą, bo wierzyła, że jej nie skrzywdzi. Myliła się. A może po prostu zapomniała, że zaufanie i oswojenie zawsze niosą ze sobą ryzyko rozczarowania.
– Bo cię potrzebuję – rzuciła w końcu, unikając jego wzroku.
Na starej, zmęczonej twarzy Pawła malował się błogi wyraz. Mięśnie się rozluźniły, a rysy złagodniały, by po chwili na powrót przybrać pochmurną formę.
– Zbyteczny trud – mruknął na odczepnego. – Ja już nie mam na to siły. Nie chcę udawać, że cokolwiek ma dla mnie jeszcze jakieś znaczenie. Bo i po co?
Larysa westchnęła ciężko. Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Nie mogła przekonywać, że jego żona, Maria, pragnęłaby dla niego lepszego życia, że nie zniosłaby widoku tego, kim się stał – bo ona już nie żyła. A umarłych raczej średnio obchodziło to, co się dzieje z żywymi. Szczególnie gdy ci ostatni zachowywali się, jakby sami już byli martwi.
– Masz rację. To nie ma sensu – odparła, a potem odwróciła się w stronę Alei Jerozolimskich, przy których stał jej wysłużony citroën saxo, podniosła się i spokojnym krokiem odeszła.
Kiedy usiadła w samochodzie, ustawiła timer w komórce, po czym zamknęła oczy i oparła głowę o siedzenie. Miała wrażenie, że słyszy tykanie zegara w rytm upływających sekund. Czas dłużył się jej do tego stopnia, że w pewnym momencie zaczęła bębnić paznokciami o tapicerkę.
No dalej, Paweł,