Otwarte drzwi. Marta MaciaszekЧитать онлайн книгу.
się nieznacznie poruszać. Kiedy wycierałem ręcznikiem jej stopy, szybkim ruchem podciągała je pod siebie, jakby nawet we śnie czuła łaskotki. A kiedy była już zupełnie sucha, przykryłem ją kołdrą i usiadłem na podłodze, opierając się o łóżko. Przez chwilę patrzyłem w niezasłonięte okno i odsuwając spod powiek obrazy nagich kobiet, z których ani jedna z nich mimo swojej urody nie przypominała ideału Emilie, starałem się wrócić pamięcią do jej słów wypowiedzianych podczas kąpieli. Nie wiem, kiedy na myśl przyszedł mi Józef. Wstałem z podłogi i starając się nie obudzić dziewczyny, otworzyłem drzwi do szafy. Po omacku odnalazłem pudełko, które zabrałem, wychodząc z więzienia, i wyciągnąłem znajdującą się w nim książkę autorstwa Winstona Churchilla. Wróciłem na swoje miejsce i zacząłem czytać. Obudził mnie cichy głos Emilie:
– Pić. Pić.
– Wina? – zażartowałem, siadając obok niej na łóżku.
Rozdział 10
Śniłem. Każdego dnia mając otwarte oczy, śniłem z Emilie. Każdej nocy pod zamkniętymi powiekami śniłem o Emilie. Śniłem, bo to, co się wówczas działo w moim życiu, nie mogło być rzeczywistością. Było zbyt idealne, aby mogło być prawdą.
Na niebie pogoń baranków za słońcem. Pode mną niebieski rower na piaszczystej drodze wśród wiejskich zabudowań. Przede mną pędząca na swoim czerwonym rowerze Emilie. W myślach obawa, że kiedy rozwinie zbyt wielką szybkość z nogami umieszczonymi na kierownicy, to zderzy się z piaszczystą drogą i zobaczy niebo z chmurzastymi barankami. Większa od obawy w sercu miłość.
Emilie stojąca na progu mojego domu z brązową papierową torbą w ręku. W torbie smażona w barze niedaleko teatru ryba z frytkami. W nozdrzach zapach ryby zmieszany z perfumami Emilie. Mocniejsza od woni w sercu miłość.
W lustrze odbija się moja twarz poplamiona białą pastą do zębów. Obok mojej podobizny widzę Emilie, która unosząc do góry dłonie, upina swoje włosy w luźny kok, pozostawiając kilka wolnych pasemek nad skroniami. Zanurzam ręce w wodzie i zwilżam nią skórę. Emilie wychodzi z łazienki. Mimo że jeszcze nie poszła na próbę, w duszy tęsknota. Silniejsza od tęsknoty w sercu miłość.
Siedzę w kuchni i co chwilę włączam na nowo wodę w czajniku, abym mógł zaparzyć herbatę, kiedy przyjdzie Emilie. Za oknem przechodnie, wśród których nie ma jej twarzy. Śmiech. Słyszę przed drzwiami znajomy śmiech. Nie czekając, aż ktoś zapuka, otwieram i mój wzrok zderza się z postacią Emilie i jej tanecznym partnerem. W myślach zaczyna pulsować niewyobrażalnych rozmiarów zazdrość. Od ogromnej zazdrości silniejsza w sercu miłość.
I gdyby tak miało wyglądać moje życie, chciałbym wynaleźć eliksir nieśmiertelności, aby to, co trwało, nigdy się nie skończyło. Podstępem nakłoniłbym Emilie, aby wypiła trzy łyki wieczności dla siebie. Ja stukając o jej kieliszek, zapewniłbym wieczne życie sobie. Nigdy nie spotkałaby nas śmierć. Nigdy nie musielibyśmy się rozstać. Nigdy nie czulibyśmy strachu, zazdrości czy tęsknoty. Gdyby nie było śmierci. Ta jednak przyszła szybciej, niż mogłem się tego spodziewać. Śmierć naszego życia.
Jestem głupi. Jeśli głupcem można nazwać kogoś, kto widzi coś, co nie istnieje, to właśnie nim jestem. Jeśli głupcem można nazwać kogoś, kto pragnie czegoś, czego nie może otrzymać, to właśnie nim jestem. Jeśli głupcem można nazwać kogoś, kto nie potrafi odróżnić jawy od snu, to nim jestem – myślałem, zamykając za sobą drzwi wejściowe do domu. A potem automatycznie głos moich myśli przekształcił się w krzyk:
– To, kurwa, wszystko nie tak! Nie jestem taki, jak myślisz! Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz! Wynoś się i żyj w swoim idealnym świecie, który sobie wymyśliłaś. Ja go pierdolę, bo do niego nie pasuję. Wynoś się!
Nie wiedząc kiedy, zacząłem kopać w opartą o ścianę przedpokoju szarą papierową torbę wypełnioną zakupami, które zrobiłem dziś, spacerując z Emilie po centrum handlowym.
– Chodźmy dziś na zakupy – powiedziała Emilie, chwytając mnie za rękę i przyspieszając kroku. – Tam jeszcze nie byliśmy.
– A co ja niby miałbym kupować?
– No wiesz… – Zatrzymała się i spojrzała na moje szare spodnie, na których pojawiły się już ślady upływającego czasu. – Spodnie?
– Nie podobają ci się? – zapytałem i zacząłem kręcić się wkoło, demonstrując swój ubiór.
– Nie! – krzyknęła i zaczęła iść przed siebie, zostawiając mnie nieco z tyłu. Dogoniłem ją i powiedziałem:
– Nie wyglądam jak twój przyjaciel Paul?
– Paul? – zdziwiła się.
– Ja wybieram! – Uśmiechnąłem się i chwytając ją za rękę, zaczęliśmy biec.
Kiedy stanęliśmy przed jednym z budynków w samym centrum Londynu, Emilie powiedziała:
– To tu.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem stojącą przede mną budowlę z jaskrawoczerwonej cegły, zamkniętą na górze półokrągłą kopułą ze szkła. Zaczęły otaczać nas zmierzający do jego wnętrza ludzie i kiedy otworzyły się drzwi, weszliśmy do środka. Rozpostarł się przed nami ogromny hol z wypolerowaną na wysoki połysk posadzką, ułożoną z kolorowych kwadratów. Szare, perłowe, różowe i pistacjowe.
– Zobacz – po chwili szepnęła do mojego ucha Emilie i podniosła do góry palec.
Wodząc za nim wzrokiem, zatrzymałem się na półokrągłym suficie złożonym z podobnych kwadratów co podłoga, lecz dużo bardziej nasyconych kolorem.
– To lustro. – Uśmiechnęła się, pokazując na podłogę. – Głupku.
– Taaa – przeciągając ostatnią głoskę, zniżyłem rękę w stronę zakrytych czerwoną spódnicą pośladków Emilie i uszczypnąłem ją, aż z dziewczęcym piskiem uniosła się na palcach. Przejechałem wzrokiem od końca holu wyłożonego płytkami aż po kwadrat, na którym stała, i zachichotałem:
– Ta spódnica jest w sam raz na wizytę w tym centrum handlowym.
– Świnia – syknęła, spoglądając na lustrzaną płytkę i przytrzymując szeroką spódnicę, ruszyła przed siebie. Idąc kilka kroków za nią i uśmiechając się pod nosem, obserwowałem ludzi wchodzących do umiejscowionych po obu stronach holu niewielkich szklanych sklepów wypełnionych po brzegi różnego rodzaju ubraniami. Niektórzy, patrząc na mnie, uśmiechali się lub pozdrawiali skinieniem głowy, inni byli tak pochłonięci zakupami, że nie zwracali na mnie uwagi, jeszcze inni dyskutowali ze sprzedawcami na temat wybranych części garderoby.
– Ej – rzuciła Emilie, machając mi dłonią przed oczami – nie śpij.
– Strasznie tu… – nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa – tłoczno.
– No, w tej Polsce pewnie nie macie takiego luksusu.
– To jest luksus? Robić zakupy, przepychając się przez jakichś zakupowych maniaków?
– Przestań. Tutaj wszyscy tak robią.
– Ty przestań. Jestem pewien, że nie znajdziemy tu odpowiednich spodni.
– Jestem pewna, że znajdziemy niejedne odpowiednie spodnie.
– Ja to bym…
– Poszedł do sklepiku na rogu koło twojego domu i kupił najbardziej obciachowe portki, jakie by tam były – dokończyła Emilie, wprowadzając mnie w złość.
– Ja decyduję – powiedziałem tylko, a ona szepnęła mi do ucha, stając na palcach:
– Zapomnij.
Weszliśmy