Otwarte drzwi. Marta MaciaszekЧитать онлайн книгу.
z przygotowanym obiadem, aromatyczną herbatą i stosem historii, które zamierzała mi opowiedzieć. Choć starałem się o tym nie myśleć i cieszyć się wieczorami w towarzystwie obu pań, tak naprawdę pragnąłem spędzać czas z Emilie. Tylko Emilie. Bez ciotki Klementyny, bez przechodniów na ulicy, bez pijaków w podrzędnej knajpce. Tylko ona i ja. Przez całą drogę do domu wpadała mi do głowy niezliczona ilość scenariuszy na jutrzejszy wieczór, ale żaden nie wydał mi się aż tak dobry, aby zatrzymać go w pamięci. Kiedy wróciłem, położyłem się na łóżku. Patrzyłem na sufit, jakby wierząc, że jego jasna i czysta płaszczyzna pokaże mi jakiś obraz, a ten podsunie pomysł, który będzie perfekcyjny, więc będę mógł spokojnie usnąć. Kiedy mój wzrok od patrzenia w górę stawał się coraz bardziej zmęczony i mglisty, zamknąłem oczy. Miałem nadzieję, że pod powiekami, zanim przyjdzie sen przybliżający mnie do spotkania z Emilie, wpadnie mi do głowy pomysł, jak moglibyśmy wykorzystać czas, który został nam dany. Czas spędzony we dwoje.
Wyciągnąłem przed siebie dłoń. Dotykając znajdującej się przede mną zabrudzonej szyby, dostrzegłem, że na mankiecie koszuli i dłoni mam krew. Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że szary garnitur, w który byłem ubrany, również pokryty jest czerwoną mazią. Sięgnąłem w prawo, żeby otworzyć drzwi i znaleźć się na zewnątrz. Stałem na ulicy obok samochodu, z którego wysiadłem. Jego przód wbity był w wysoką latarnię. Usłyszałem rozlegający się gdzieś w pobliżu dzwonek telefonu. Rozejrzałem się wokół i zdałem sobie sprawę, że stoję na ulicy sam. Podszedłem pod drzwi budynku, który znajdował się tuż obok mnie. Był sklepem z tkaninami rozwieszonymi na ścianach i wysoko pod sufitem, eksponując ich wzory i kolory. Na końcu pomieszczenia stało biurko. Zmierzając do niego, krzyknąłem:
– Czy jest tam ktoś?
Odpowiedziała mi cisza.
– Czy jest tam ktoś? – powtórzyłem pytanie nieco głośniej, a kiedy skończyłem wymawiać ostatnią głoskę, ponownie usłyszałem dzwonek telefonu.
Wybiegłem ze sklepu. Dźwięk stał się cichy. Nagle zza rogu budynku wynurzyła się jakaś kobieta. Szybkim krokiem podszedłem do niej i poczułem ogromny smród. Miała na sobie starą podziurawioną sukienkę. Jej włosy schowane były pod brudną chustką. Kiedy stanąłem naprzeciwko niej, dostrzegłem, że jej ubranie, twarz i ręce umazane były krwią. Zbliżyła do mnie swoją szarą twarz i szepnęła:
– Uciekaj.
– Dlaczego? – zapytałem, a kiedy nie otrzymałem odpowiedzi, chwyciłem ją za ramiona, mając nadzieję, że gdy będę dla niej bardziej stanowczy, dowiem się, co ma na myśli. W tej samej chwili, kiedy moje ręce spoczęły na tkaninie jej sukienki, kobieta rozpadła się w proch opadający na asfalt i zamiast trzymać w dłoniach ciało nieznajomej, miałem na nich tylko niewielką ilość szarego pyłu. Nie rozumiałem, co się wówczas wydarzyło. Przetarłem oczy, nie wierząc, że kobieta tak po prostu zamieniła się w proch, a kiedy je ponownie otworzyłem, nadal byłem sam z szarym pyłem pod stopami i uwierzyłem, że to, czego doświadczyłem, stało się naprawdę. Nie wiedziałem, gdzie mam iść i czego szukać. Nie miałem pojęcia, dlaczego lub przed czym mam uciekać. Rozejrzałem się dookoła. Nie byłem nigdy wcześniej w tym miejscu. Nie poznawałem ulicy ani ustawionych wzdłuż niej budynków. Stałem i czekałem. Po paru sekundach, a może minutach, zobaczyłem jadącego na rowerze mężczyznę w kapeluszu. Zacząłem biec w jego stronę, krzycząc:
– Zaczekaj!
A kiedy on zwolnił, pozwalając mi się dogonić, i stanąłem obok niego, zapytałem:
– Gdzie ja jestem?
Patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem i milczał.
– Gdzie ja jestem? – powtórzyłem.
– Uciekaj – powiedział mężczyzna.
Postawił nogi na pedały, aby ruszyć, a ja chwyciłem jego dłoń i poprosiłem:
– Zaczekaj. – Wtedy w jednej sekundzie mężczyzna zamienił się w opadający na ziemię szary pył. – Zaczekaj – powtórzyłem błagalnym tonem, patrząc na przewracający się pod moje stopy rower.
Szedłem przed siebie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu innych ludzi, których mógłbym zapytać, gdzie jestem i co mam robić. Nie widziałem żadnego znaku życia. Wszystkie drzwi w mijanych domach były zamknięte, okna zasłonięte ciemnymi zasłonami. Po chwili usłyszałem znowu znajomy dźwięk dzwonka telefonicznego. Zacząłem biec w stronę, z której dobiegał, i wówczas zobaczyłem kobietę. Siedziała na ziemi oparta o ścianę budynku, tuląc do siebie zwinięty koc. Wyglądało to tak, jakby miała zawinięte w niego dziecko. Kiedy podszedłem do niej, nie uniosła nawet głowy. Zrobiła to dopiero, gdy zapytałem:
– Co tu się dzieje?
W jej przekrwionych oczach widziałem rezygnację i strach.
– Gdzie ja jestem?
Wówczas skinieniem głowy dała mi znak, bym zniżył się nieco. Dostrzegłem twarz niemowlęcia. Spało w jej objęciach.
– Uciekaj – szepnęła, patrząc na mnie i wyciągając w moją stronę dłoń.
– Nie! – krzyknąłem, kiedy dotknęła mojego policzka.
Po chwili przede mną w szarym pyle leżał tylko zakurzony kocyk. Sięgnąłem po niego, by upewnić się, że nie ma w nim śpiącego niemowlęcia, i poczułem na twarzy silny powiew powietrza. Mimowolnie zmrużyłem oczy, bo wpadał mi do nich kłujący pył.
– Gdzie ja, do diabła, jestem?! – krzyknąłem i zacząłem biec przed siebie. Wśród ciszy i pustki, która mnie otaczała, w uszach słyszałem tylko wypowiedziane przez napotkanych wcześniej ludzi „uciekaj”. Po chwili dostrzegłem swój samochód. Przyspieszyłem, aby jak najszybciej znaleźć się w jego wnętrzu. Wszedłem do środka i opierając się na siedzeniu, zamknąłem oczy. Zastanawiając się, co mam robić, musiałem spędzić w nim dłuższą chwilę, bo poczułem, jak drętwieją mi nogi. Otworzyłem oczy, aby zobaczyć, czy nadal na ulicy jestem sam. Nie było nikogo. Bardzo blisko uszu znowu usłyszałem sygnał dzwonka telefonicznego. Miałem wrażenie, że dzwoniący aparat telefoniczny znajduje się w mojej głowie. Poziom jego dźwięku był nie do zniesienia. Objąłem dłońmi głowę. Czułem, że za chwilę pęknie mi czaszka. Zmrużyłem oczy. Przez niewielkie w nich szparki zauważyłem, że na przedniej szybie auta wisi słuchawka telefoniczna. Wydostałem się z samochodu i najszybciej, jak potrafiłem, chwyciłem ją, a wówczas do moich uszu wleciał przeraźliwy krzyk:
– Uciekaj!
Dźwięk rozrywał moją głowę na niezliczoną ilość kawałków. W każdej odrywającej się części słyszałem raz krzyk, a raz szept recytujący wciąż słowo „uciekaj”. Puściłem słuchawkę i upadłem na twardy asfalt. Zamknąłem oczy i zrobiło się zupełnie ciemno.
– Gdzie ja mam, kurwa, uciekać? – rzuciłem w powietrze pytanie i otworzyłem oczy.
Leżałem na podłodze obok swojego łóżka. Usiadłem i podparłem głowę dłońmi. Czułem w niej niewyobrażalny ból. Gdy rozglądałem się wkoło, miałem wrażenie, że pod powiekami mam uwierający mnie pył. Musiał być sam środek nocy, bo kiedy odsłoniłem zasłonkę, ulicę oświetlało blade światło latarni. Wróciłem do łóżka. Nie mogłem już jednak zasnąć. Nadal nie miałem pojęcia, jak zaplanować dzisiejszy wieczór, który miałem spędzić z Emilie. Tylko Emilie.
– Otwarte! – Usłyszałem, kiedy zapukałem do drzwi. – Wejdź! Jestem w kuchni.
Wszedłem do przedpokoju, a po chwili znalazłem się w pomieszczeniu, w którym była Emilie. Stała oparta o blat i patrzyła na mnie. Miała na sobie czerwoną sukienkę w czarne groszki, dopasowaną w biuście i w pasie i przyozdobioną białym, okrągłym kołnierzykiem.
– Myślałam, że… – zaczęła