Czarne ziarno. Marta ZaborowskaЧитать онлайн книгу.
jarzeniówkami. Widziała pojedyncze sylwetki przesuwające się górnym korytarzem. Być może należały do osób, które kiedyś mijała, biegnąc do gabinetu na piętrze. A może byli to już całkiem inni ludzie, nowi, z nieznanymi jej nazwiskami i twarzami. Przez trzy lata mogło przecież zmienić się tu wszystko.
Sięgnęła na tylne siedzenie po torbę z notesem i dyktafonem. Jeżeli Nina pozwoli, włączy czerwony przycisk i nagra rozmowę. Jeśli jej stan będzie w ogóle na tyle dobry, żeby mogła otworzyć usta i przemówić. I, przede wszystkim, o ile jej zaufa. Nie zaufała ludziom w mundurach, którzy wsadzili jej matkę do aresztu i postawili przed sądem. Kilka lakonicznych informacji, które przekazała prokuraturze i policyjnej psycholog, były raczej bełkotem oszołomionego dziecka niż zeznaniem. Na dobrą sprawę nikt nie miał pewności, czy dziewczynka skąpiła szczegółów dlatego, że wystraszyło ją to, co widziała z okna domu, czy też nie widziała nic konkretnego i jej opowieść była jedynie historią wymyśloną na potrzeby sytuacji.
Julia zamknęła skodę i ruszyła w stronę głównego wejścia kliniki. Chodnik wykładany kostką, kilka ławek i klombów minęła szybciej, niżby chciała. Kiedyś przestrzeń wokół budynku wydawała jej się większa, teraz miała wrażenie, jakby skurczyła się, nadając miejscu charakter zminiaturyzowanego podjazdu i minispacerniaka.
Zanim nacisnęła klamkę, rozejrzała się na boki. Karetka, tak jak kiedyś, stała przy podnoszonej bramie do garażu. Tuż przy niej wózek na brudną bieliznę osobistą i pościel z łóżek pacjentów. W powietrzu czuć było zapach dezynfekowanych płócien. Niesiony wiatrem rozchodził się po całym terenie ośrodka. Ten sam co wtedy, sterylny i gryzący.
Pchnęła drzwi. Korytarz i schody prowadzące na górne kondygnacje wyglądały tak samo jak przedtem. Winda została chyba wymieniona, bo rozsuwane drzwi błyszczały, jakby dopiero co przywieziono je z fabryki. Na ścianach niezmiennie wisiały tablice informacyjne z numerami gabinetów lekarzy. Pod nimi stało kilka krzeseł i dystrybutor z wodą oraz doczepionymi do niego plastikowymi kubeczkami.
Skierowała kroki do recepcji. Za szybą zobaczyła młodą dziewczynę w białym fartuchu sięgającym bioder, ze związanymi nad karkiem włosami i policzkami pociągniętymi apetycznym różem.
– Pani do kogo? – Dziewczyna wychyliła się, podnosząc z obrotowego stołka pośladki w obcisłych dżinsach.
– Do Niny Rawskiej.
– Rodzina?
Zawahała się. Mogła skłamać i podać się za daleką kuzynkę, której do tej pory nie było po drodze zajrzeć w to ukryte przed światem miejsce, ale w ostatniej chwili zrezygnowała.
– Nazywam się Krawiec. Jestem tu na prośbę Marii, siostry Niny.
– Tej z dredami? – Dziewczyna przyjrzała się Julii nieufnie. – Dawno tu nie zaglądała. Z rok chyba. Najwidoczniej woli posłać kogoś obcego, zamiast pojawić się osobiście.
Teraz z kolei Julia nie kryła zaskoczenia.
– Wydawało mi się, że są sobie bliskie.
– Bo siostry? – Na ustach dziewczyny zabłąkał się przelotny uśmiech. – Gdyby tak było, pozbylibyśmy się połowy pacjentów.
– Nie rozumiem.
Recepcjonistka wzruszyła ramionami.
– A co tu jest do nierozumienia. Myśli pani, że tu są sami ciężko chorzy? Owszem, są i tacy, ale dla pozostałych bycie w domu, z rodziną, byłoby najlepszą terapią. Wystarczyłoby okazać trochę ciepła i zrozumienia. Porozmawiać, przytulić i, przede wszystkim, wysłuchać – dodała.
– A pani? – Julia nachyliła się do szyby dzielącej pokój recepcyjny od korytarza. – Rozmawia z nimi?
– Z rodzinami?
– Mam na myśli pacjentów.
– Bywa, że ktoś z nich mnie zaczepi, ale to rzadkość. Odzwyczaili się od tego, że można z kimś rozmawiać normalnie, a nie jak z lekarzem. Szkoda, bo to zupełnie co innego, inny rodzaj kontaktu. Lekarz zawsze będzie się kojarzył z białym fartuchem i pigułkami, a to zabija w człowieku spontaniczność i szczerość.
Młoda kobieta zamyśliła się. Julia odniosła wrażenie, że zbyt daleko odpłynęła myślami.
– Chcę porozmawiać z Niną – powtórzyła, zerknąwszy dyskretnie na zegarek. Zanim dziewczyna z recepcji otworzyła na powrót usta, Julia położyła przed nią swoją świeżutką licencję prywatnego detektywa. – Wystarczy mi godzina.
– To nie ode mnie zależy, czy pani wejdzie i czy spędzi tu pani godzinę czy dziesięć minut. Zgodę na widzenie musi wydać lekarz. Rozumie pani, to szczególne miejsce.
– Jasne. – Julia pokiwała głową.
– No właśnie… A Nina to dziwny przypadek, nigdy nie wiadomo, czy akurat będzie miała dobry dzień.
Julia wyłapała w głosie kobiety coś, co kazało jej pozostać nieco dłużej przy szklanym oknie recepcji i pociągnąć temat. Kobieta wykręcała już jednak numer do gabinetu lekarza.
– Wciąż miewa załamania nerwowe? – Głos Julii przedarł się przez szybę.
– Chwileczkę. – Kobieta odwróciła się do niej plecami. Gestykulowała do słuchawki, unosząc ramiona w geście dezorientacji. Po chwili Julia usłyszała swoje nazwisko, powtórzone dwukrotnie. Lekarz nie dosłyszał lub wolał się upewnić, że usłyszał aż za dobrze.
Rozłączyła się i wstawiła słuchawkę pionowo do ładowarki.
– Piętnaście minut – powiedziała. – Może pani wejść za piętnaście minut, teraz jeszcze nie wolno.
– Jest zgoda? – Julia wolała się upewnić.
– Nie ma co się cieszyć na zapas. Nina nie wie jeszcze o pani przybyciu. Jeśli na wiadomość o gościu zareaguje zbyt nerwowo, nie zobaczy jej pani.
– Zbyt nerwowo? Czyli że leczenie nie skutkuje?
Recepcjonistka parsknęła.
– Pójdzie pani najpierw do jej lekarza – odparła. – Musi panią zweryfikować. Potem zadecyduje, czy może się pani spotkać z Niną. Taka procedura, dla dobra pacjentów.
Dziewczyna schyliła się i wyjęła papierosy z leżącej pod biurkiem torby.
– Wyjdzie pani ze mną na szybkiego dymka? – spytała i zatrzasnęła za sobą drzwi recepcji.
Wyciągnęła paczkę w stronę Julii.
– Może później. – Krawiec pokręciła głową. – Staram się rzucić. Poza tym wolę nie śmierdzieć dymem przy dziecku.
– Święta racja. Ale i tak musi pani poczekać. Lepiej na świeżym powietrzu niż tutaj.
Wyszły przed budynek. Dziewczyna zacisnęła pod szyją kołnierzyk fartucha i odgięła do tyłu głowę, wypuszczając przy tym z ust siwą chmurę dymu.
– Dlaczego powiedziała pani, że przypadek Niny jest dziwny? – spytała Julia.
Dopiero teraz przyjrzała się plakietce przypiętej do piersi recepcjonistki. Na złotym identyfikatorze wygrawerowane było nazwisko: Ewa Czajka.
– Bo jest. – Czajka zaciągnęła się papierosem. – Odnoszę wrażenie, że nasze leczenie niewiele jej pomaga. Uraz, z którym tu trafiła, musiał być bardzo silny.
– Dzieci źle znoszą widok zmarłego. – Julia wróciła pamięcią do ciemnego domu, przybudówki i podłogi, która sylwestrowej nocy pokryła się krwią Leona.
– Nina jest u nas od roku. Codzienna terapia, sesje i leki powinny dać efekt. Zwykle tak jest,