Эротические рассказы

Szybki szmal. Ryszard ĆwirlejЧитать онлайн книгу.

Szybki szmal - Ryszard Ćwirlej


Скачать книгу
zgromadzenia zatrzymał się przy wejściu, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno dobrze trafił.

      – A ty co tu robisz, Przemo? Chcesz nas aresztować? – zagadnął równie zdziwiony Mariusz Blaszkowski.

      – Jak on się czuje? – zapytał nowo przybyły, podchodząc do łóżka, na którym leżał Olkiewicz.

      – Na razie nie wiadomo, bo jest nieprzytomny – odezwał się Brodziak, wpatrując się uważnie w twarz policjanta.

      – A czemu jest nieprzytomny?

      – Jest w śpiączce farmakologicznej – wyjaśnił Blaszkowski. – Nie wiedziałem, że znasz się z Teofilem.

      Aspirant uśmiechnął się niewyraźnie.

      – Znam? Oczywiście, że znam.

      I w tym momencie Mirek Brodziak przypomniał sobie, kiedy widział tego człowieka po raz pierwszy. Było to w 89 roku na imieninach jego dziadka. Na tę rodzinną imprezę zabrał Mirka Olkiewicz, który kolegował się z dziadkiem Drążkowskim, sąsiadem z kamienicy obok. Wtedy to w twarzy sześcioletniego wówczas Przemka dostrzegł coś znajomego, czego jednak nie potrafił zdefiniować. Ale nie obchodziło go to za bardzo, bo skupił się na jedzeniu i piciu. O malcu zapomniał dość szybko, ale teraz wreszcie zrozumiał, w czym rzecz. Ten tu stojący przed nim policjant, Przemek Drążkowski, syn sąsiadki Olkiewicza, to jest…

      – To jest mój tata – powiedział policjant. Po policzkach popłynęły mu łzy. Podszedł bliżej i chwycił nieprzytomnego za rękę. I naraz nastąpiło coś, czego się nie spodziewał. Teofil Olkiewicz otworzył oczy.

      – O, synuś, co się stało? – Zdziwiony dostrzegł pochylające się nad nim twarze kolegów. – A wy co? Na pogrzeb żeście przyszli? A może macie co do picia, bo mnie tak suszy wew gardle, że ledwie mogę gadać.

      Grubiński, nie zastanawiając się wiele, odkręcił butelkę i przyłożył mu ją do ust. Teoś pociągnął niewielki łyk i mlasnął zadowolony.

      – Tego mi było trzeba. Człowiek od razu wie, że żyje. A ten, co mnie przejechał, to miał numer auta PZ 5174K.

      Brodziak wyciągnął notes i szybko zapisał.

      – Znajdziemy skurwysyna – burknął ze złością.

      – Policja znajdzie – odezwał się Blaszkowski, a Rychu tylko znacząco się uśmiechnął.

      Duszniki

      Godzina 18.20

      Pies podniósł łeb i zastrzygł uszami. Przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę, by zaraz podnieść się na równe nogi, dokładnie trzy, bo jednej nie miał już od dawna, i zacząć machać ogonem. Gdy dźwięk wydawany przez silnik motocykla był już wyraźny i z każdą chwilą coraz głośniejszy, on stał gotowy na powitanie przy bramie prowadzącej z ulicy na podwórko. Wpatrywał się w miejsce, w którym za chwilę miała pojawić się przestrzeń pozwalająca na wjazd do środka.

      Gdy silnik zaczął grać basowo, brama drgnęła, a pies natychmiast pobiegł przed siebie. Nie zamierzał czekać, aż otworzy się całkowicie. Wbił nos, a zaraz potem cały łeb w wąską szparę i wydostał się na zewnątrz. Jego pani siedziała na białym motocyklu. Podbiegł do niej i wspiąwszy się na tylne łapy, oparł o jej kolano tę jedyną przednią.

      – No cześć, piesku! – Poczochrała go po łbie. Brama się odsunęła, więc ruszyła wolno przed siebie, a pies pobiegł za nią aż do garażu, w którym stał passat rodziców. W pomieszczeniu miejsca było tyle, że swobodnie wjechała swoją maszyną. W środku wyłączyła silnik, zeskoczyła z fotela, postawiła motocykl na nóżkach, a potem zdjęła kask i położyła na niewielki stolik, który ojciec ustawił tam po to, by miała gdzie odkładać motocyklowe akcesoria. Pies asystował jej przy każdej czynności, czekając niecierpliwie, aż pójdą do domu. Tam też nie odstępował jej na krok, tak jakby się bał, że znowu wyjedzie na dłużej. Zachowywał się tak od czasu, gdy wróciła z kursów oficerskich w Szczytnie. Łaził za nią krok w krok.

      – No, już nie musisz się bać, że wyjadę. Jestem tu na dobre! – Pogłaskała go po głowie, a on wpatrywał się w nią, jakby wszystko rozumiał. Czasami miała wra­żenie, że tak jest naprawdę i ten zwierzak jest w stanie zrozumieć więcej niż niejeden człowiek. Choć w zasadzie to wcale nie był jej pies. To ona była jego. Wybrał ją sobie i Aneta nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia.

      Kilka lat temu należał do miejscowego pijaka Matyi. Codziennie rano facet przechodził koło jej domu, wyruszając na łowy w poszukiwaniu czegoś, co da się sprzedać. Do południa szukał złomu, a potem upłynniał dzienny urobek i szedł do pobliskiego sklepu kupować jabole. Pies zawsze mu towarzyszył. Zdarzało się jednak, że popołudniami zwierzak wracał do domu sam, bo jego pan zalegał na jakimś trawniku. I wtedy zatrzymywał się przy podjeździe prowadzącym do domu Anety. Wszystko dlatego, że rzucała mu niedojedzone w pracy kanapki. W końcu pies się do niej wprowadził po tym, jak któregoś dnia pijak Matyja zasnął po kolejnym winie i już się więcej nie obudził. Pies siedział przy nim do czasu, aż go zabrali ludzie z zakładu pogrzebowego. A gdy odjechali, poszedł do swojej nieformalnej stołówki i został. Kłopot był tylko taki, że nikt nie wiedział, jak zwierzak się wabi. Okazało się jednak, że reaguje na słowo „pies”, a może reagował na głos Anety? Został więc „Psem” i chyba mu się to całkiem podobało.

      – No, Pies, idziemy do domu!

      Gdy weszła do środka drzwiami od podwórka, które jak zazwyczaj były otwarte, uderzyła ją absolutna cisza. Zwykle w mieszkaniu hałasowało wszystko, co tylko mogło wydać z siebie jakiś dźwięk. Grał telewizor w dużym pokoju i jednocześnie radio w kuchni. A dzisiaj kompletna cisza, w którą wbijało się, zwykle niezauważalne, tykanie starego, wiszącego zegara.

      – Jest tu kto? – zawołała z korytarza, ściągając buty. – Mamo, tato, wróciłam do domu!

      – O, już jesteś, to dobrze. – Matka stanęła w drzwiach prowadzących do kuchni. Ubrana była jak zwykle w brzydki fartuch w kwiaty, taki jakie w swojej ofercie miały wszystkie targowiska w Polsce. Aneta nienawidziła tych paskudnych strojów matki do tego stopnia, że gdy kiedyś, jeszcze w szkole podstawowej, obraziła się na nią za jakąś wielką niesprawiedliwość, postanowiła wziąć odwet na fartuchu. Wieczorem, gdy rodzice już spali, zakradła się do kuchni i pocięła go dokładnie wielkimi nożycami. W pierwszej chwili chciała go zostawić tam, gdzie wisiał, czyli na oparciu kuchennego krzesła. Ale po zastanowieniu doszła do wniosku, że lepiej będzie go spalić, żeby zatrzeć ślady. Dowód rzeczowy jej zbrodni powędrował więc do pieca. A matka szukała go przez kilka tygodni, aż w końcu dała za wygraną i kupiła na targu nowy, równie brzydki, a może i nawet brzydszy niż ten stary. Zbrodnia Anety nigdy nie wyszła na jaw.

      Kobieta uśmiechnęła się na widok córki.

      – Dobrze, że jesteś, bo wujek Franek przyszedł.

      – A co to za wydarzenie? – zdziwiła się, bo w tym, że Franek wpadł w odwiedziny, nie było niczego nadzwyczajnego. Brat ojca mieszkał w Dusznikach, trzy ulice dalej, i spotkania były codziennością. Zawsze ktoś do kogoś przychodził nawet bez specjalnej potrzeby, jak to w rodzinie.

      – No bo on przyszedł z Ewą. Czekają na ciebie.

      Wzruszyła ramionami. Jej kuzynka w tym roku zrobiła licencjat, ale Aneta nie pamiętała, na jakim kierunku. Przez ostatnie lata nie widywały się zbyt często, więc nie wiedziała, co dokładnie dziewczyna robi. I naraz doznała olśnienia. Połączyła fakty. Skończyła studia licencjackie, przyszła z ojcem, siedzą i czekają na nią, to znaczy, że sprawa jest poważna. Chcą, żeby coś dla nich zrobiła. Szukają dla niej roboty.

      – Cześć, wuja! – zawołała, wchodząc do kuchni. – Cześć, Ewka! Co tam u was?


Скачать книгу
Яндекс.Метрика