Szybki szmal. Ryszard ĆwirlejЧитать онлайн книгу.
i picie alkoholu w miejscach publicznych czy w końcu z dworcową prostytucją. Był przekonany, że ma policyjnego nosa, który pozwalał mu błyskawicznie oceniać ludzi. Tę małą rudowłosą, pyskatą dziewczynę ocenił już dawno, ale teraz upewnił się co do swoich sądów.
– I w związku z tym, że jak pani wie, nasz wydział dochodzeniowo-śledczy przechodzi reorganizację i dlatego, że technika, nasza policyjna i operacyjna, tak poszła już do przodu, że nie potrzeba nam tylu ludzi w wydziale, to postanowiłem, że jest miejsce, gdzie pani się bardziej przyda. Etat zostaje tutaj, a oddelegowana będzie pani na służbę w Szamotułach. Bo tam jak zawsze braki kadrowe. Ma pani coś do powiedzenia?
Wstała z krzesła, założyła bejsbolówkę na głowę i zasalutowała.
– Panie komendancie, proszę o pozwolenie odejścia.
Zadowolony Barszczak skinął łaskawie głową i złożywszy ręce na wielkim brzuchu, uśmiechnął się do swoich myśli. Aneta spojrzała na niego z niechęcią, odwróciła się i wyszła z gabinetu.
On rzeczywiście wygląda jak Jabba, pomyślała ze złośliwą satysfakcją. W zasadzie to dobrze, że nie trzeba będzie już więcej oglądać tej obmierzłej gęby. I jeszcze wyjdzie na tym do przodu finansowo, bo nie będzie musiała wynajmować mieszkania w Poznaniu. W sumie to same plusy.
Wyszła na korytarz. Szybkim krokiem przemierzyła dystans między gabinetem komendanta a klatką schodową. Zbiegając w dół, minęła się z kimś. Ten ktoś coś do niej mówił, ale nie zwróciła na to uwagi. Nawet nie zarejestrowała tego, kto to był.
Po chwili znalazła się na ulicy. Nie miała żadnego planu, po prostu poszła przed siebie. Gdy była już dostatecznie daleko od firmy, wydobyła z kieszeni telefon i wcisnęła numer byłego szefa Blaszkowskiego. Nie odebrał. Wtedy dopiero zauważyła, że ma wilgotne oczy. Ale nie były to łzy rozpaczy. Nie rozpaczała. Była wściekła.
Obrzycko
Godzina 14.15
– Czyli że niby to co to będzie? – zapytał właściciel firmy elektroinstalacyjnej Marceli Gromadziński, spoglądając z zaciekawieniem na przedstawiciela inwestora, Karola Mąderka, który nigdy wcześniej nie był niczyim przedstawicielem ani w ogóle nikim ważnym. Był za to znanym miejscowym ochlapusem, którego jedyną pasją był alkohol w każdej postaci. Mąderek mieszkał w samotnym gospodarstwie położonym na skraju Obrzycka. Kiedyś było to porządne dziesięciohektarowe gospodarstwo, które utrzymywało całą jego rodzinę. Ale od czasu, jak dziesięć lat temu zmarła jego żona, a potem w wypadku motocyklowym zginął jedyny syn, Mąderkowi odechciało się gospodarzyć. Ludzie mówili nawet, że postanowił zapić się na śmierć. Jeśli tak rzeczywiście było z tym alkoholowym samobójstwem, to działał wytrwale i powoli, ale na razie z mizernym skutkiem. Pił co prawda codziennie od rana do wieczora, ale jako że był wielkim, postawnym chłopem, nie widać było po nim skutków tego ochlaju. Te jednak dawały się zauważyć w jego gospodarstwie, które najpierw straciło cały żywy inwentarz, bo gospodarz nie miał już ochoty samemu oprzątać krów i świń. Sprzedał więc wszystko, jak leci, zostawiwszy sobie jedynie psa. Potem przyszła kolej na ziemię. Pozbywał się gruntu kawałek po kawałku, aż w końcu nic mu już nie zostało. Nic oprócz pustej zagrody. I teraz, gdy wydawało się, że jedyną szansą na kontynuowanie pijackiej pasji jest sprzedanie także zabudowań, los uśmiechnął się do niego.
Jakiś miesiąc temu z poobiedniej, pijackiej drzemki wyrwało go pukanie do drzwi. Nie spał snem głębokim, a jedynie drzemał przy włączonym telewizorze. Dlatego, gdy pukanie się powtórzyło, wstał z łóżka i poszedł otworzyć. Ubierać się nie musiał, bo zazwyczaj sypiał w ubraniu. Wyszedł na przeszklony ganek i ze zdziwienia aż zaniemówił. Przez drzwi dostrzegł bowiem dwóch facetów w garniturach. W pierwszej chwili chciał cofnąć się do domu i udać, że go nie ma. Bo z takimi gośćmi w garniturach to nigdy nic nie wiadomo. Mogą to być przecież komornicy albo jacyś inni urzędnicy, myślał nerwowo. A wiadomo, że jeśli urzędnik przychodzi do kogoś, to nie w odwiedziny, ale żeby wyciągnąć od niego ostatnie grosze. Bo urzędnik jest po to, żeby człowieka oskubać, a nie mu coś podarować. Ale tym razem Mąderek się pomylił.
– Panie Mąderek, niech pan otworzy! – Uśmiechnięty młodzieniec w okularach i gładko przyczesanej, jasnej grzywce pomachał do niego. Ten drugi, starszy brunet z równo przyciętą bródką, miał obojętny wyraz twarzy, z którego nic nie dało się wyczytać. Do tego od razu poczuł dystans. Ale ten młody tak sympatycznie się uśmiechał. Otworzył drzwi.
– Dzień dobry, panie Mąderek.
– Dobry. O co się rozchodzi? Bo ja akuratnie zajęty bardzo jestem.
– Ale chyba nie tak bardzo, żeby nie móc wysłuchać dobrych nowin.
– A wy co, jehowi? Ja jestem katolik i w dupie mam…
– Nie, nie, panie Mąderek. My nie jesteśmy od spraw religijnych, ale od doczesnych.
– Że niby jak?
– Ale chyba w progu nie będziemy rozmawiać? – Blondyn uśmiechał się od ucha do ucha, jak prowadzący teleturniej, w którym uczestnik wygrał pierwszą premię gwarantowaną. – Możemy wejść?
Gospodarz spojrzał na podwórko. Stał tam zaparkowany piękny, lśniący samochód z szoferem za kierownicą. Nie znał się na autach za dobrze, ale od razu zrozumiał, że musi to być wóz, na który on musiałby pracować jakieś sto lat, oczywiście w czasach, kiedy jeszcze mu się chciało.
– No dobra, zachodźcie. – Otworzył drzwi szerzej i sam cofnął się do środka.
Na szczęście miał gdzie przyjąć gości. Na przeszklonym ganku stały dwa stare fotele i niewielka ława między nimi. Było też składane krzesło. Tutaj przyjmował listonosza, a kiedyś dostawców i sprzedawców. Teraz już nikt do niego nie przychodził, ale z przyzwyczajenia w tym miejscu zawsze miał porządek. Tak na wszelki wypadek. No i taki właśnie się zdarzył.
Wskazał miejsce na fotelach gościom, a sam przysiadł na rozkładanym krześle.
– No to o co się tak w ogóle rozchodzi? – zapytał mrukliwie.
– A pan to bardziej gustuje w czystych czy kolorowych alkoholach? – zapytał blondyn, cały czas się uśmiechając.
– Że jak?
– No bo z kolorowych to ja mam tu whisky – mówiąc to, otworzył czarną torbę, którą trzymał na kolanach. – O, proszę, jest tu Johnnie Walker w komplecie ze szklaneczkami. Ale mam jeszcze butelkę bolsa.
Mąderek patrzył na flaszki jak urzeczony, przełykając co rusz ślinę, która nie wiedzieć skąd, napłynęła mu do ust. To prawda, był spragniony. Dziś od rana wypił tylko kilka piw i butelkę wina owocowego. Chciał wybrać się do sklepu, by uzupełnić zapasy, ale na szczęście nie zdążył. Bo gdyby go nie było, to ci dwaj mogli przecież pojechać gdzie indziej i nie miałby szansy zobaczyć tych wszystkich świecących się alkoholowym blaskiem butelek i szklanek, które pojawiły się na jego stoliku jak królik z kapelusza za sprawą cyrkowego magika.
– Bo chyba pan nie pogardzi szklaneczką? – Blondyn przesunął szklankę na skraj stołu. – Biała czy kolorowa ma być?
– Jeden chuj – wyrwało się gospodarzowi. Zaraz jednak uprzytomnił sobie, że może nie wypada do garniturowców zwracać się takim językiem, więc się poprawił. – Nie wiem, kurde.
– To ja proponuję łyskacza. Bo skoro mamy się napić razem…
– Ale dwie szklanki ino, to ja zara coś przyniesę…
– Nie, he, he! Pan Günter nie pije alkoholu. – Blondyn wskazał na ponurego faceta, który siedział naprzeciwko, wpatrzony w metalowy krzyż z niewielkim pojemnikiem na wodę święconą