Obietnica. Ewa PirceЧитать онлайн книгу.
raczej od niego uciekać niż tęsknić za czymś, co tak naprawdę nie istniało. Wild był jak wampir, który roztaczał urok, wabiąc niczego niepodejrzewające kobiety, by wyssać z nich życie. Przyciągał ofiarę pięknem i tajemniczością. Bywał czasem werbalnie agresywny, jego ciało napinało się w akcie obrony, a oczy stawały się ciemniejsze i mroczne. Było w tym mężczyźnie coś, co chciałam rozszyfrować. Stał się moją maleńką obsesją. Układanką, której nie umiałam złożyć.
Kilka razy przyłapałam się na tym, że pochłaniam go wzrokiem. Usiłowałam zachować ostrożność, by nie ulec jego czarowi i nie wyjść na gówniarę, która wzdycha i trzepocze rzęsami na widok przystojnego mężczyzny. Widać było, że wie, czego chce, i po prostu to bierze, a skoro nie chciał niczego ode mnie, to zapewne nie byłam tym, czego pragnął.
Poderwałam się ze swojego przesadnie dużego łóżka, pokrytego nadmiarem białych i pudrowo-różowych poduszek. Cały mój pokój był w tej kolorystyce. Nienawidziłam go całym sercem, ale dla świętego spokoju przyklasnęłam projektantce wnętrz, którą zatrudnili rodzice.
Kiedy przebywałam w domu, byłam zmuszona do zakładania rzeczy, które sprawiały, że czułam się tak sztuczna jak lalka leżąca na parapecie mojego okna – powiększona wersja Barbie, w białej jedwabnej sukni i eleganckim koku. Dostałam ją od ojca na piąte urodziny. Wrócił wtedy z jednego ze swoich wyjazdów, śmierdział tytoniem i tanimi perfumami. Wszedł, dzierżąc w dłoniach pokaźny pakunek, który krył tę paskudną lalkę. Ciągle wyglądała jak nowa – nie dlatego, że tak o nią dbałam, tylko dlatego, że się nią nie bawiłam. Była wstrętna jak człowiek, który mi ją podarował. Pamiętam do dziś, że wolałam wspinać się na drzewa, walczyć na miecze z gałęzi i zabijać wyimaginowanych wrogów niżeli pijać herbatki z Chimerą. Tak, dokładnie. Dałam jej imię po hybrydzie, która wydawała mi się wtedy wyjątkowo odpychająca i obrzydliwa.
Podeszłam do okna i usiadłam na brzegu parapetu. Wlepiłam tęskne spojrzenie w krajobraz miasta rysujący się za murami domu, w którym przyszło mi mieszkać. Ten dom od zawsze traktowałam bardziej jak więzienie, nigdy nie czułam się tu dobrze. Nie wiem, czym to było spowodowane, ale miałam wrażenie, że nie jest mój, że jestem w nim intruzem. Często czułam, jakby nie chciał nas tutaj. Nie mogłam sypiać, bałam się chodzić sama po korytarzach, nawet z toalety korzystałam zawsze w czyjejś obecności. Nie lubiłam go jako dziecko i to jedna z rzeczy, jaka się do tej pory nie zmieniła.
Z rozmyślania wyrwało mnie pukanie do drzwi. Wstałam, poprawiłam sztywną, cholernie niewygodną sukienkę i wpatrzyłam się w białe drzwi.
– Proszę – powiedziałam cicho.
Po chwili do pokoju wszedł Steven, nasz kamerdyner. Zasłaniał go największy i zarazem najcudowniejszy bukiet orchidei, jaki kiedykolwiek widziałam.
– Przed chwilą to dostarczono, panienko Livvie. Chyba ma panienka adoratora. – Zza bukietu wychyliła się przyjazna twarz.
Doskoczyłam do kwiatów i ujęłam między palce jeden ze śnieżnobiałych płatków. Był zachwycająco piękny i delikatny. Wielki uśmiech rozciągnął moje usta, a w sercu zakiełkowało ziarno szczęścia, choć nie wiedziałam, kto przysłał mi bukiet.
– Postaw je, proszę, na stoliku – zwróciłam się do Stevena. – Och, spójrz, jest bilecik! – Rozentuzjazmowana, wyciągnęłam spomiędzy łodyżek małą czerwoną kopertę. Otworzyłam ją szybko i wyjęłam z środka elegancki papier, fakturą przypominający płótno.
Gapiłam się w lekko pochyłe, starannie wykaligrafowane litery, czując, jak uśmiech znowu zakwita na moich ustach.
– Panienka się uśmiecha, to dobrze – stwierdził z zadowoleniem kamerdyner.
Podniosłam wzrok i złowiłam jego spojrzenie.
– Sądzę, że dopiero będzie dobrze – odparłam, pochylając się nad kwiatami i wciągając w nozdrza ich słodki zapach.
Cały dzień był napięty, a mój podły humor dawał się we znaki wszystkim w moim otoczeniu. Transakcje i spotkania przebiegały pomyślnie, być może dlatego, że nikt nie miał ochoty się wychylać – ze strachu, że jego głowa spadnie z karku z wielkim hukiem. Czekałem w swoim gabinecie na Astona, rozmyślając o wszystkim, co zamierzałem mu wyznać. Nadszedł czas, by wybrał swoją dalszą drogę. Uniosłem rękę, żeby zerknąć na zegarek i zacisnąłem mocno usta, kiedy zobaczyłem, że jest już pięć minut po osiemnastej. Spóźniał się. Smarkacz robił to celowo, jak zwykle wszelkimi sposobami usiłując wyprowadzić mnie z równowagi. Ale to działało na jego niekorzyść, o czym powinien doskonale wiedzieć.
Piętnaście minut później drzwi gabinetu się otworzyły i stanął w nich mój niesforny braciszek. Trzymał papierosa między palcami, uśmiechając się do mnie krzywo. Miał długie, sterczące we wszystkich kierunkach włosy i okrągły srebrny kolczyk w dolnej wardze. Nienawidziłem tych pieprzonych ozdób bardziej niż niechlujnego stylu ubierania się Astona i masywnych wojskowych butów, jakie miał w zwyczaju nosić. Wyglądał w tym jak wyrzutek społeczny.
– Spóźniłeś się! – warknąłem, wstając ze złością z fotela.
– No i? Co mi zrobisz? Zbijesz mnie, braciszku? – Szyderczy śmiech opuścił jego usta. Rzucił zapalonego peta na podłogę i przygniótł go buciorem.
Zmierzyłem go powoli wzrokiem, zaciskając pięści tak mocno, że poczułem, jak boleśnie napina się skóra na moich dłoniach.
– Podnieś to! – Z całych sił starałem się nim nie potrząsnąć.
Popatrzył na mnie tym swoim zamulonym przez narkotyki wzrokiem i kącik jego ust drgnął w kpiącym uśmiechu.
– Sam podnieś – zadrwił, ruszając w stronę kanapy.
Oderwałem raptownie stopy od podłogi, by po sekundzie znaleźć się przy nim. Chwyciłem go za przód koszulki i przyciągnąłem mocno do miejsca, gdzie leżał niedopałek.
– Podnoś!
Jego usta uformowały się w cienką kreskę. Kipiał gniewem, ale pochylił się i zgarnął niedopałek, po czym wrzucił go do stojącego obok kosza.
– Masz okres? Czy za mało dziś zarobiłeś? – Wsunął dłonie do kieszeni spodni, obdarzając mnie pogardliwym spojrzeniem.
Zbyłem jego sarkastyczny komentarz milczeniem i wróciłem do biurka.
– Siadaj, mam ci kilka rzeczy do powiedzenia. – Zgarnąłem z blatu plik dokumentów. – Siadaj – powtórzyłem z naciskiem, widząc, że nadal stoi w miejscu.
– Chyba mnie z kimś pomyliłeś. Nie jestem ani twoim sługusem, ani psem, którego tresujesz – odparował.
Minęło ledwie kilka minut, odkąd się tu pojawił, a ja już miałem go serdecznie dość.
– Aston, nie mam czasu na bzdurne grzeczności. Po prostu rusz swój chudy tyłek i siadaj, póki mam jeszcze cierpliwość.
– Postoję, dopóki nie poprosisz mnie o to, bym usiadł. – Szedł w zaparte, ale trochę spuścił z tonu. – Może ty zapomniałeś, jak traktuje się ludzi, ale ja nie. I powtarzam, Brian, nie jestem twoim pieprzonym psem.
– Dlaczego cały czas traktujesz mnie, jakbym był kimś gorszym? – Ledwo udało mi się ukryć ból w głosie. – Czy ja nie jestem człowiekiem, Aston? Nie zasługuję na szacunek własnego brata?
– A zasługujesz? – zapytał ironicznie, zakładając za uszy opadające na twarz włosy. – Do rzeczy, po co kazałeś mi przyjść? – Wrócił do sedna naszego spotkania, nie czekając na odpowiedź.
– Usiądź, proszę – wycedziłem przez zęby, wskazując kanapę.
Przez