Obietnica. Ewa PirceЧитать онлайн книгу.
siebie, podniosłem się i poprawiłem ubrania.
– Serio? Czy ty sobie, kurwa, kpisz? – W jej głosie słychać było wściekłość i niedowierzanie.
– Koniec wywiadu – oznajmiłem. – Właśnie dostałaś odpowiedź na swoje ostatnie pytanie. Kiedy wyjdę z łazienki, ciebie ma już tu nie być, panno Newton. I nie życzę sobie, żebyś kiedykolwiek zwracała się do mnie po imieniu. Jeśli jednak masz ochotę, zostaw wizytówkę z prywatnym numerem telefonu, może kiedyś będę chciał raz jeszcze poczuć twoje usta na swoim fiucie. – Odwróciłem się do niej plecami i skierowałem do łazienki.
– Skurwiel – usłyszałem za sobą, na co uśmiechnąłem się półgębkiem.
Wykorzystywałem kobiety do zaspokojenia własnych potrzeb i nie zamierzałem za to przepraszać.
Doprowadziłem się do porządku i wróciłem do gabinetu. Kiedy usiadłem za biurkiem, nie byłem za bardzo zdziwiony, gdy zobaczyłem, że na samym jego środku leżała biała wizytówka. Wziąłem ją do ręki, przyglądając się starannie zapisanemu numerowi komórki, po czym odsunąłem szufladę i wrzuciłem do środka. Zalogowałem się na komputerze i zabrałem do pracy, chcąc skończyć przegląd projektu, który podesłała jedna z firm szukających inwestora.
Po trzech godzinach wyłączyłem komputer i postanowiłem, że na dziś koniec ze sprawami firmy. Budynek opustoszał, a na zewnątrz panował mrok. Zamknąłem biuro i zjechałem windą do garażu. Limuzyny najczęściej używałem podczas pracy. Po godzinach jednakże lubiłem przesiąść się do swojego maserati i zrelaksować krótszą bądź dłuższą przejażdżką.
Czasami po prostu jeździłem bez celu po mieście, słuchając muzyki i przyglądając się tętniącemu życiem miastu. Tak też miało być i tym razem. Wsunąłem się na siedzenie kierowcy, zapiąłem pas i włączyłem odtwarzacz. Z głośników popłynęło In A Perfect World, jeden z moich ulubionych utworów grupy Kodaline. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, budząc samochód do życia, i wyjechałem z parkingu.
Są chwile, kiedy przykro wraca się do pustego domu. Właśnie teraz nastał taki moment, więc odwlekałem go tak długo, jak mogłem. Lata samotności sprawiły, że stałem się outsiderem – i zazwyczaj było mi z tym dobrze. Ale raz na jakiś czas dopadało mnie zwątpienie. Pozwalałem sobie tęsknić za czymś, co lata temu mieli moi rodzice, a czego sam nigdy nie zamierzałem doświadczyć. Nie dlatego, że nie chciałem czy nie mogłem, ale dlatego, że w to nie wierzyłem. Z uczuciami wiązał się smutek i ból. Człowiek zakochany jest mniej czujny i narażony na nieprzyjemności. Jest słabszy, łatwiej go zranić. Dlatego już dziesięć lat temu obiecałem sobie, że nigdy nie pozwolę, by zawładnęła mną jakakolwiek kobieta. Oduczyłem się kochać i nikogo do siebie nie dopuszczałem, dzięki czemu unikałem zranienia. Zbudowałem wokół siebie tak gruby mur, że nikt ani nic nie było w stanie się przez niego przedrzeć.
Po godzinnej jeździe wróciłem do domu. Kolejną spędziłem na siłowni, zjadłem resztki wczorajszej kolacji i po szybkim prysznicu padłem na łóżko.
Zamknąłem oczy, lecz mimo zmęczenia nie mogłem zasnąć. Wspomnienia zaczęły napływać do mojego umysłu nadzwyczaj szybko. Działo się tak zawsze, gdy nie miałem nic do roboty.
– Ty, żebrak, spadaj z tego miejsca – usłyszałem za plecami nieznany mi głos.
Kiedy się odwróciłem, mój wzrok spoczął na wysokim blondynie w białej koszuli i granatowym swetrze przerzuconym przez ramiona.
– To było do mnie? – zapytałem grzecznie, poprawiając w dłoni torbę.
– A widzisz tu innego nędzarza?
Przesunąłem wzrokiem po wypacykowanych dzieciakach, które wręcz śmierdziały pieniędzmi, a ich poczucie wyższości biło po oczach.
– Nie, ja również nim nie jestem, więc nie życzę sobie, żebyś się tak do mnie zwracał – odparowałem, siląc się na spokój, po czym odwróciłem się do niego tyłem i postawiłem torbę na znajdującej się obok ławce.
Po chwili leżałem na ziemi, a wszystko potoczyło się tak szybko, że nie zdążyłem zareagować. Blondyn, z którym wcześniej rozmawiałem, przyciskał wypolerowanego buta do mojej krtani, miażdżąc ją i odbierając mi dech.
– Słuchaj uważnie, łachmaniarzu. – Pochylił się, żeby mówić prosto w moją twarz. – Jestem książę Albert Francisco Edward William Monterno i radzę ci traktować mnie z należytym szacunkiem. W przeciwnym razie kolejne lata twojego życia tutaj zamienię w horror. Ja ustalam warunki, więc jeśli chcesz tu zostać choćby dzień dłużej i żyć z naszych pieniędzy, to radzę ci zamknąć gębę i wykonywać wszystkie moje polecenia. Inaczej wrócisz do tej swojej zapyziałej dziury i zgnijesz razem ze swoją rodzinką. Rozumiemy się? – Wzmocnił ucisk na moim gardle.
Przez brak powietrza oczy nabiegły mi łzami. Udało mi się jedynie wycharczeć ciche „tak”. Wtedy zabrał nogę z mojej szyi, splunął obok i zaczął odchodzić. Kiedy próbowałem się podnieść, zawrócił i pchnął mnie jeszcze raz tak, że wylądowałem na tyłku. Starając się nie rozpłakać, popatrzyłem na twarze osób, które obserwowały całą scenę. Nie zareagowały w żaden sposób, nie pomogły mi, po prostu stały i gapiły się, szydząc z mojego nieszczęścia. Upokorzenie paliło mnie od wewnątrz, ale zaciskałem zęby, żeby się nie rozkleić i nie dać im satysfakcji.
Odwróciłem się w poszukiwaniu torby z podręcznikami, ale nigdzie jej nie dostrzegłem. Książki były własnością szkoły i ostrzegano mnie, bym ich nie zgubił, bo nie dostanę drugiego kompletu. Nie stać mnie było na kupienie nowych, a jeśli ich nie znajdę, nie będę miał wyjścia.
– Cholera! – przekląłem spanikowany, podrywając się na nogi.
– Zabrali ci ją – dobiegł mnie chłopięcy głos.
Uniosłem głowę i oszołomiony spojrzałem na ciemnookiego, niezwykle chudego i wysokiego chłopaka, który odprowadzał wzrokiem grupę dręczycieli.
– Tak łatwo nie odpuszczą, wierz mi – kontynuował, nim się odezwałem. – Przez rok zmagałem się z tym samym co ty, ale z innych powodów. Cóż mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że będzie gorzej. Co prawda, uspokoili się, kiedy mój tata zainterweniował, ale jak powszechnie wiadomo, za tobą nie będzie miał się kto wstawić.
– Jak to „powszechnie wiadomo”? Skąd wiadomo? Wiedzą, że jestem na stypendium? Mówili, że nikt nie będzie wiedział prócz nauczycieli. – Do mojego głosu wkradła się panika.
– W takiej szkole jak ta wszyscy wiedzą o tobie wszystko, stać ich na to. A Albert jest wyjątkowo podły. Uważa, że jest tutaj najważniejszy i wszyscy mają się go słuchać.
Gniew przysłonił mi oczy. Nienawidziłem ludzi, którzy mieli wszystko i szydzili z innych. Którzy uważali, że pieniądze czynią ich panami świata. Którzy karmili się krzywdą słabszych. Nienawidziłem takich ludzi, ponieważ przypominali mi o Thomasie Hendersonie – człowieku, przez którego moje życie całkowicie się zmieniło.
– Ja nie zamierzam – odparłem stanowczo.
– To się źle dla ciebie skończy. – Chuderlak westchnął. – Nie trafiłbyś tu, gdyby ci nie zależało. Po prostu uważaj – skwitował i ruszył w kierunku budynku, gdzie mieściła się biblioteka.
– Hej! – zawołałem za nim.
Zatrzymał się i posłał mi pytające spojrzenie.
– Jak masz na imię?
Uśmiechnął się szeroko, wrócił do mnie i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem.