Godzina zagubionych słów. Natasza SochaЧитать онлайн книгу.
ruchu. Może przez ułamek sekundy, może trochę dłużej, poczuła, że czas stanął w miejscu. I tylko ona nadal oddychała i słyszała bicie własnego serca. Cała reszta znajdowała się w letargu, który był synonimem śmierci. Jeszcze przed chwilą świat wirował, by teraz zastygnąć, nie wiadomo na jak długo.
– Chciałabym zostać sama – powiedziała Katarzyna i odwróciła się plecami do męża.
Nagle wszystko wróciło do normy. Zegar w korytarzu przesuwał wskazówki, ludzie zaczęli się poruszać, respiratory i inne urządzenia szumieć i dźwięczeć, a w oddali słychać było otwierające się drzwi windy. Ktoś właśnie rozwoził obiad i zapach pomidorowej wdarł się do nosa Katarzyny. Pomidorowa najlepiej smakuje z ryżem, chociaż niektórzy wolą z makaronem – ta absurdalna i trochę nie na miejscu myśl właśnie wpadła jej do głowy. I jeszcze, że pomidory na zupę warto wcześniej upiec w piekarniku, żeby wydobyć z nich jak najwięcej aromatu.
Mąż nie potrafił jej pocieszyć, a to jeszcze bardziej wytrąciło ją z równowagi. W trudnej sytuacji, zabarwionej smutkiem i bezsilnością, nie umiał powiedzieć nic mądrego. Żongler słów, mistrz idealnych zdań, najwyraźniej pogubił gdzieś połowę głosek, a z tych, które zostały, nie potrafił wyczarować niczego specjalnego. Może faktycznie był grafomanem, jak pisali o nim czasem krytycy? Może wcale nie potrafił ani pięknie pisać, ani dobrze mówić? Może to wyłącznie ładne opakowanie? Ludzie często ulegają złudzeniom. Przystojny autor, który wiedział, że dobrze mu w niebieskich koszulach i półdługich włosach (to były jego znaki rozpoznawcze), nie mógł przecież źle pisać. A kiedy dodatkowo dorzucał uśmiech, ten z serii melancholijno-intrygujących, świat kupował od niego wszystko.
– Gówno w papierku – mruknęła teraz pod nosem, chociaż dobrze wiedziała, że jest niesprawiedliwa. I że własną złość i rozpacz wylewa na męża głównie dlatego, że stoi najbliżej.
Powiedział teraz, że poczeka na zewnątrz szpitala, i potem jeszcze dodał coś o kruchości życia, ale nie miała ochoty już go słuchać. To było wyświechtane i banalne, pisarz nie powinien używać takich porównań. W grafomanii najgorsze jest to, że słowa okazują się puste. Są niczym purchawki, które zostawiają po sobie tylko proch, gdy się je rozdepcze.
– Mamo… – powiedziała Katarzyna na głos, a potem przykucnęła, chowając głowę między kolanami. – To nie może się tak skończyć, przecież chciałaś ze mną porozmawiać. I raczej niekoniecznie o tym, że garnki mam szorować kwaskiem cytrynowym. Dobrze wiesz, że nie urywa się w ten sposób rozmów, książek ani filmów. No, chyba że ciąg dalszy nastąpi…
Nastąpi?
Tandem matka i córka jest czymś w rodzaju musującej tabletki wrzuconej do gazowanej wody. Pieni się, burzy, wypływa poza naczynie. Kiedyś w szkole Katarzyna przygotowała eksperyment z sodą oczyszczoną, octem i wodą. Na talerzyku ustawiła kubek i przykryła go folią aluminiową. Wycięła w niej dziurę, wlała do środka dwie łyżki wody, wsypała sodę i czekała, aż się rozpuści. Na koniec dodała dwie łyżki octu. I wtedy nastąpił wybuch „lawy” – spienionych bąbli napełnionych dwutlenkiem węgla. Piękne to nawet było, choć niebezpieczne.
Katarzyna i Marianna tak właśnie funkcjonowały. Jak wulkan. Były kumulacją przeciwieństw, rozbieżnych zdań i sprzecznych opinii. Czasem kłóciły się dla samej zasady, by postawić na swoim. Jak w zawodach na ostatnie słowo. Ta, która traciła argumenty, przegrywała, co paradoksalnie dodawało jej sił do kolejnej sprzeczki. Musiała ją wygrać za wszelką cenę. Żeby znowu był remis. Żeby móc zacząć od nowa.
– Nie lubię dyni. Nie kupuj jej, nie znoszę tego smaku – mówiła Katarzyna.
– Po pierwsze, dynia jest zdrowa, zawiera masę witamin, jest niskokaloryczna i beztłuszczowa. Dobrze wpływa na przemianę materii i zapobiega otyłości.
– Mamo, przecież ja nie jestem otyła. Poza tym mówisz do mnie tak, jakbyś brała udział w quizie o dyniach. A ja po prostu nie lubię dyni. Moją przemianą materii też nie musisz się martwić. Jest w normie. Podobnie uważa mój lekarz.
– Po drugie, dynia jest również znana i stosowana w kosmetologii. Do suchej skóry stosuje się maseczki z miąższu dyni, ugotowanego i zmiksowanego z łyżką oliwy z oliwek – matka najwyraźniej nie słuchała albo nie interesowało jej zdanie córki.
Katarzyna wzięła głęboki oddech i spojrzała na Maurycego, szukając wsparcia, ale go nie dostała. Koty rzadko interesują się ludzkimi problemami.
Po chwili oznajmiła, cedząc słowa:
– Mamo, mam maseczki z witaminą C, pewnie z jakąś inną również, i naprawdę działają idealnie. Nawilżają, ujędrniają, oczyszczają, a nawet odmładzają. Być może nawet leczą psychikę. Nie będę zatem kupować dyni, żeby ją gotować, miksować i wcierać w skórę. Nigdy. A twoja dyniowa nachalność tylko mnie utwierdza w przekonaniu, że to nie dla mnie. Tralala, kończę temat.
– Po trzecie wreszcie, dynia doskonale smakuje. Trzeba tylko umieć ją przyrządzić.
– Tralala… ale ja umiem gotować! – wrzasnęła Katarzyna.
– Dynia faszerowana, zapiekana z ryżem, na słodko, na ostro… Ciasto z dynią, zupa krem, sałatka…
„Kurwa!” – Katarzyna usłyszała krzyk w swojej głowie. Niemal czuła mdły smak i nijaki zapach tego warzywa. Zrobiło jej się nawet niedobrze, choć nie była pewna, czy to z powodu dyni, czy od rozmów o niej. Im dłużej to trwało, tym bardziej jej nie znosiła. Mimo bogactwa witamin i minerałów. Mimo popularności, jaką cieszyła się na świecie, zwłaszcza w listopadzie. I mimo tego całego halloweenowego PR-u.
Podobnie wyglądały niemal wszystkie jej rozmowy z matką. Zawsze nerwowe, zaczepne, prowadzone lekko podniesionym głosem. Każda chciała udowodnić drugiej stronie, że się myli, na siłę forsując własne zdanie. Chyba nigdy nie słuchały siebie nawzajem. Żadna nie miała na tyle cierpliwości, żeby wysłuchać do końca tego, co druga miała do powiedzenia, i dać sobie szansę na zrozumienie, akceptację lub choćby zwykłe przemyślenie. Nie zawsze trzeba się we wszystkim zgadzać. Ale nie można nie zgadzać się ot tak, z przekory.
Jeszcze przed ślubem Katarzyny pojechały razem na Mazury. Miały spędzić tydzień tylko we dwie, pożegnać dawne życie i przygotować się na to, co nadejdzie. Katarzyna wynajęła pokój w starej chacie, przestronny, z dwoma łóżkami, piękną starą szafą, wymalowaną w kwiaty, i ogromnym okrągłym stołem. W łazience w kolorze chabrów była błękitna wanna.
– Wolałabym hotel – powiedziała matka.
– Myślałam, że tu będzie nam przyjemniej. Możemy same gotować, nikt nie będzie narzucał nam żadnych godzin posiłków, jest spokojnie, cicho i nawet mamy jabłoń tylko dla siebie – zachwalała Katarzyna.
– Wolałabym hotel – powtórzyła matka, a potem rozpakowała walizkę, wszystko dokładnie ułożyła na półkach starej szafy, usiadła w fotelu i sięgnęła po książkę.
– Może pójdziemy na spacer?
– Może później.
– A może chociaż wystawię leżaki do ogrodu?
– Jeśli musisz…
– A może sama kopnę się w dupę za wszystkie swoje błędy i przewinienia?
Matka tylko uniosła teatralnie brwi na dźwięk wulgaryzmu i wbiła zęby w jabłko z drzewa, którym wcześniej wzgardziła. Chabrowa łazienka też nie zrobiła na niej większego wrażenia.
Cały tydzień upłynął im na wyimaginowanych porównaniach tego, co miały, z tym, co mogłyby mieć, gdyby Katarzyna wybrała inne miejsce. To nie był urlop, tylko szermierka na argumenty. Wróciły zmęczone, złe i trochę na siebie obrażone. Ale potem był ślub i wzajemne