Zaginiona kronika. Jacek OstrowskiЧитать онлайн книгу.
ale wierzę też Januszowi. Musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Gdybym ci nie wierzyła, tobym z tobą nie wyjechała. Zresztą, znamy się nie od dziś. Wiesz co, najlepiej porozmawiaj z nim jeszcze sam. Istotne jest to, że grozi ci niebezpieczeństwo.
Wykręciła numer do kuzyna i podała Jackowi telefon. Nikt nie odbierał, uruchamiała się poczta głosowa. Ponowił próbę kilka razy, aż w końcu się udało. Od razu włączył głośnik, nie miał nic do ukrycia, niech Monika też słyszy.
– Dobrze, że dzwonisz – rozległ się głos policjanta. – Mam nadzieję, że nie ma was już w Warszawie. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. To jest bardzo zagmatwana sprawa. Uważajcie na siebie!
– Powiesz w końcu, o co chodzi?
– Ponad rok temu z dna Wisły wyciągnięto bryłę torfu.
– Ale jak to się ma do nas? – Jacek wszedł mu w słowo.
– Daj mi skończyć – zrugał go tamten. – W owej bryle były zwłoki. Przewieziono je do prosektorium, a one w nocy nie wiadomo jak i kiedy dokładnie stamtąd zniknęły i do dziś ich nie odnaleziono. Dlaczego o tym mówię? Bo jeszcze nad Wisłą pobraliśmy z nich odciski palców i one zgadzają się z odciskami znalezionymi na miejscu zbrodni, w opuszczonej willi na Żoliborzu.
– Nie rozumiem, co to znaczy. Mów jaśniej, proszę – rzucił Jacek.
– Logiki w tym nie ma, bo zwłoki musiałyby ożyć. Oczywiście nie wierzę w to, ale nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Dzieją się tu naprawdę dziwne rzeczy. Zadzwonię później, może będę wiedział coś więcej.
Monika spojrzała na Jacka z niepokojem.
– Rozumiesz coś z tego? Bo ja nic.
– Czego nie rozumiesz? – Zaśmiał się. – Przecież to jest zupełnie proste. Trup ożył, uciekł z prosektorium i zabija. Czy to się nie nazywa zombi, czy jakoś podobnie? Lepiej włącz kasetę. Mam na niej nagraną płytę Nergala. Idealnie pasuje do tych klimatów. Od razu poczuję się lepiej na duszy.
– Idiota! – warknęła na niego. – Jeszcze żarty sobie z tego robisz. – Zerknęła na kokpit samochodu. – Szok! Faktycznie masz magnetofon? – zdziwiła się.
Dotarli na miejsce, na ulicę Słoneczną.
Patrząc z zewnątrz na posesję, to był dość kłopotliwy spadek. Domek w stylu peerelowskim, kostka z płaskim dachem, działka okropnie zarośnięta. Nawet ścieżka prowadząca do drzwi wejściowych nie oparła się wysokim chwastom. Wjechać na teren też się nie dało, kłódka była skorodowana.
Jacek stał z kluczem w dłoni, zupełnie zrezygnowany.
– Oj, Monika, kiedy tu zaglądałaś ostatnio? Powinnaś się tego pozbyć, i to jak najszybciej, inaczej chuj strzeli tę twoją rodową willę. Jak tu wjedziemy?
– Nie denerwuj się. Już idę po pomoc – oznajmiła.
Pobiegła do domu obok. Po chwili przyprowadziła starszego pana ze skrzynką narzędzi w ręku. Mężczyzna miał na twarzy maseczkę jednorazową noszącą ślady wielokrotnego użycia.
– Oj, młodziaki, wy tylko na komputerach się znacie, a tu trzeba na wszystkim choć po trochu – rzekł sąsiad.
– Dziadku, przecież palcem kłódki nie przetnę – mruknął pod nosem Jacek.
Tamten dwa razy splunął przez ramię, wyjął brzeszczot i po chwili wjazd na posesję stał przed nimi otworem.
– Panie Janku, pan to prawdziwa złota rączka, piwo się panu należy – pochwaliła go Monika i pocałowała w policzek.
Mężczyzna się zawstydził.
– Proszę się nie wygłupiać, pomóc pani to dla mnie przyjemność.
Pan Janek kiwnął im głową na pożegnanie, zabrał narzędzia i poszedł do siebie.
Jacek spojrzał na las chwastów w ogrodzie.
– A mnie czym wynagrodzisz za wykarczowanie tej dżungli? Nie muszą to być pieniądze. Przyjmuję i w naturze.
– Przestań gadać, tylko weź się do roboty, ty zbereźniku – fuknęła na niego.
Zakasali rękawy i wypowiedzieli wojnę pokrzywom oraz wszechobecnemu przeklętemu barszczowi Sosnowskiego, a tu należało zachować daleko idącą ostrożność.
W środku domu panował zaduch nie do zniesienia. Dobrze, że było ciepło, to mogli okna otworzyć na oścież.
Jacek z ciekawością zajrzał w każdy zakamarek. Tu czas zatrzymał się w latach siedemdziesiątych. Regały z NRD, maty słomiane na ścianach, staromodne foteliki i ława na wysoki połysk oraz lentex na podłodze. W kuchni kuchenka gazowa i lodówka Silesia. O dziwo, działała. Na dolnej półce zauważył dwie konserwy rybne. Zerknął na datę przydatności do spożycia. Niestety, nadawały się tylko do śmieci. Zamrażalnik mroził normalnie. Jacek zatrzasnął drzwiczki. Monika podeszła do niego.
– Dziadkowie zmarli na koronawirusa dwa miesiące temu. Długo się przedtem męczyli w zupełnej samotności. Dobrze, że mieli siebie nawzajem. Przez kwarantannę nawet nie mogłam być na ich pogrzebie.
– Przykro mi.
– Dzwonił Janusz, znaleźli milicjantów.
– Mam nadzieję, że żyją?
– Niestety, nie. Ciała odkrył przypadkowy przechodzień w krzakach nad Wisłą. Policja będzie chciała cię oficjalnie przesłuchać. Janusz pytał, czy coś więcej sobie przypomniałeś. Dzwonił do płockiej komendy, bo do Warszawy nie możemy wracać. Tam nie są w stanie zapewnić nam ochrony.
– Wciąż nie rozumiem, czemu ty się w to wplątujesz. To jest cholernie ryzykowna zabawa.
– Może lubię ryzyko? – Spojrzała na niego zalotnie. – Naprawdę się nie domyślasz? Razem stawimy temu czoła i przy okazji poszukamy tego zakonnika. Sąsiad, który nam pomógł przy bramie, pracuje jako ogrodnik u biskupa. Może on się czegoś dowie?
Zadzwonił telefon Jacka. Ten spojrzał na wyświetlacz, numer nieznany.
– Słucham.
– Widzę, że już jesteś w Płocku. Czekaj na dalsze dyspozycje.
Rozmówca przerwał połączenie.
Jacek stał z telefonem przy uchu jak skamieniały. Monika popatrzyła na niego z niepokojem.
– Kto to był? Czy to on? – wyszeptała.
– A kto inny mógłby być? Ja to mam szczęście, jak już ktoś do mnie dzwoni, to na pewno czubek, nigdy ładna kobieta. Wciąż się zastanawiam, o co tak naprawdę chodzi z tym sztyletem. Owszem, ma wartość historyczną, ale widziałem cenniejsze i dla ich posiadania nikt nikogo nie zabijał.
– Pokaż go. Muszę go obejrzeć. Może coś przegapiłeś.
– Nie ma sensu – westchnął, ale sięgnął do plecaka.
Wiedział od dawna, że Monika jest uparta jak osioł. Zawsze musiała się sama przekonać.
– Proszę bardzo – rzekł z kpiną i podał jej sztylet.
Z lupą w ręku zaczęła go uważnie oglądać, centymetr po centymetrze. Jacek obserwował ją, uśmiechając się dyskretnie. Dziesiątki, a nawet setki razy mu się przyglądał. Wiedział, że nic nie znajdzie.
– Patrz! – krzyknęła.
Nagle ku jego zdumieniu szarpnęła głownią, a ta zsunęła się z klingi. Jak jej się to udało zrobić? On przecież próbował, i to wiele razy. No tak, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle.
Z głowni coś wypadło na stół, wyglądało