Cherub. Przemysław PiotrowskiЧитать онлайн книгу.
miał wrażenie, że z każdą kolejną sprawą się wypala. Wiedział, że ma problemy z córką, a jej życie prywatne jest do dupy. Ale choć lubili sobie dogryzać, cenili się wzajemnie za profesjonalizm i podejście do pracy.
Gdy wypakowywała rzeczy, w kieszeni odezwał się jego smartfon. Dzwoniła Winnicka.
– Cześć, Arleta – przywitał się Warszawski. Już dawno przeszli na ty i całkiem to sobie chwalił. – Tak myślałem, że weźmiesz tę sprawę.
– Cześć. Dobrze myślałeś. Dopiero się dowiedziałam, więc będę za jakiś kwadrans.
– Okej, my właśnie wchodzimy.
– Nie poczekacie?
– Znasz Ankę. Dla niej liczy się każda sekunda.
– Dobra, dołączę do was na miejscu.
Gdy skończył, odwrócił się z powrotem w kierunku Zimnego. Borucka już stała obok i wyciągała z torby jednorazowy kombinezon oraz inne niezbędne rzeczy potrzebne do rozpoczęcia pracy. Przywitał się, zerkając na jej niekoniecznie tematycznie dobraną w tej sytuacji koszulkę z Myszką Miki – herbem żużlowej drużyny Falubazu Zielona Góra.
– Fajny T-shirt – rzucił z udawanym podziwem.
– Byłam, byłam. Widziałam. I nawet dałam się ponieść emocjom.
– Gdy dorośniesz, synu mój, Unię Leszno weź… – Warszawski zanucił jedną z przyśpiewek zielonogórskich kibiców. W związku z tym, że fani obu drużyn nie pałali do siebie wzajemną miłością, należała do tych mniej parlamentarnych, dlatego z premedytacją nie dokończył, tylko puścił do koleżanki oko w oczekiwaniu, że zrobi to za niego.
– Aż tak zacietrzewiona nie jestem.
– Ale krzyczałaś. Wszyscy krzyczą.
Borucka posłała Warszawskiemu szelmowski uśmiech.
– Powiedz lepiej, jak to wygląda. Rzeczywiście jest aż taka jatka? – spytała, gdy w końcu wcisnęła się w biały kombinezon.
– Krew jest nawet na suficie. – Warszawski wziął od niej parę rękawiczek. – Teraz mogę sobie wyobrazić, co czuł Chrystus przed ukrzyżowaniem – dodał, krzywiąc się nieznacznie.
– Chrystusa w to mieszać nie będziemy – wtrącił oschle Zimny.
– Popieram – zgodziła się Borucka i z charakterystycznym plaśnięciem naciągnęła na dłonie lateksowe rękawiczki. – Poza tym Kotelski… Ech… – Pomyślała, że w obecnej sytuacji nie ma sensu wyciągać brudów prokuratora, które i tak wszyscy znali.
– No dobra. – Warszawski obrócił się na pięcie. – Jak to mówią, nie ma co strzępić jęzora po próżnicy. Zobaczycie, to zrozumiecie – dodał i ruszył w kierunku wejścia do budynku szwalni.
Obiekt był jednym z tych, które powstały jeszcze za głębokiej komuny. Do tej pory zapewne nieremontowany, bo w wielu miejscach odpadał tynk, a na kilku ścianach młodzież dała wyraz swojej radosnej twórczości, tworząc mało estetyczne graffiti. Drzwi wejściowe, zapewne również zamontowane jeszcze w poprzednim ustroju, nie wyglądały na trudne do sforsowania nawet dla wyjątkowo lichego złodzieja. Stał przy nich jeden z żółtodziobów przyjętych kilka miesięcy temu i Warszawski słabo go kojarzył. Wszedł do budynku pierwszy, za nim próg przekroczyła Borucka, a na końcu inspektor i dwóch techników ze sprzętem.
W środku wcale nie było chłodniej niż na zewnątrz. Chropowate ściany wyraźnie domagały się remontu, a podłogę wyścielała szara wykładzina, która w kilku miejscach była przetarta. Krótki korytarz prowadził do drzwi piwnicznych.
– Co Kotelski mógł robić w takim miejscu? – zapytał Zimny, wcale nie oczekując w tej chwili jakiejś sensownej odpowiedzi.
– Warto by zapytać właściciela tego przybytku – zasugerowała Borucka.
– Rozmawiałem z nim. Jest w drodze. – Warszawski włączył się do rozmowy. – Wcześnie rano wyjechał do Niemiec w sprawach biznesowych. Złapaliśmy go pod Dortmundem, więc trochę zejdzie, zanim wróci.
– Wie o trupie?
– Tak. Kierowniczka zmiany najpierw zadzwoniła do niego, dopiero później pod numer alarmowy. Spodziewał się telefonu. Twierdzi, że nie wie, kim jest Kotelski i jak znalazł się na terenie jego firmy. Wydawał się wiarygodny, choć oczywiście zleciłem poinformowanie niemieckiej policji, aby miała na niego oko.
Przeszli wąskim korytarzem jeszcze kilka metrów. Tu ściany nie były otynkowane, pod sufitem ciągnęły się grube rury, a pomiędzy nimi wisiało mnóstwo pajęczyn. Na betonowej podłodze walała się trutka na szczury i parę przedmiotów, jakie w takim miejscu miały pełne prawo się znaleźć. Wiadro, miotła i kilka kartonów z niewykorzystaną dzianiną i szpulkami, na które nawinięto przędzę. Gdy doszli do następnych drzwi, Warszawski przystanął i kiwnął głową, wskazując na framugę.
– Samoprzylepna pianka wygłuszająca – oznajmił, chwytając w palce kawałek odklejonego i zwisającego z framugi materiału. – Morderca wiedział, co robi – dodał i popchnął drzwi.
Zaskrzypiały żałośnie, a chwilę później z wnętrza pomieszczenia buchnął odrażający fetor. Zimny mruknął z niesmakiem, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przytknął ją do nosa. Rozejrzał się. Wnętrze przestronnej sutereny wypełniało jaskrawe światło dwóch jarzeniówek, z których jedna co jakiś czas z sykiem migała. Na ścianach i niskim suficie zadomowił się grzyb, a w powietrzu krążyły muchy. Ich nieznośne brzęczenie zwiastowało nieprzyjemny widok. Warszawski przesunął się i zza jego szerokich pleców najpierw wyłonił się stary piec gazowy, a następnie skulona w pozycji embrionalnej zwalista postać.
– Jasny chuj – jęknął Zimny. – Co to, kurwa, ma być?
Chwilę później poczuł, jak zbiera mu się na wymioty.
* * *
Borucka przez moment wpatrywała się w zwłoki, po czym głośno przełknęła ślinę. Rzuciła Warszawskiemu wymowne spojrzenie i podeszła do ofiary. Przyklękła obok, ale po chwili przyłożyła dłoń do ust i odwróciła głowę. W górę wzbiło się kilkadziesiąt much.
– Mówiłem, że będzie ostro – rzekł Warszawski. – Ktoś tu sobie urządził niezłą zabawę z naszym prokuratorkiem.
– Jesteś pewny, że to Kotelski? – Zimny zmusił się, aby przyjrzeć się zwłokom z bliższej odległości.
– Tego wieprza poznałbym, nawet gdyby obrali go ze skóry i upiekli na rożnie.
– Hamuj się, Łukasz.
– Nic nie poradzę, że gnoja nie lubiłem. Sam wiesz, że co dopadliśmy jakiegoś zbira, to przez jego nieudolność delikwent wychodził na wolność.
– Co nie znaczy, że… ech… Po prostu następnym razem takie uwagi zachowaj dla siebie. – Zimny dyskretnym gestem wskazał dwóch podopiecznych Boruckiej, którzy właśnie szykowali się do pracy.
Warszawski uniósł ręce na znak, że przyjmuje reprymendę, choć w tym geście dało się wyczuć niepokorną nutę. Niżsi rangą funkcjonariusze lubili go nie tylko za to, że świetnie wykonywał swoją pracę, ale także dlatego, że zawsze mówił otwarcie i bez ogródek. W związku z tym zdarzało mu się wkurzać przełożonych, dla których był jednym z tych krnąbrnych i najmniej zdyscyplinowanych. Z jednym wyjątkiem. Tylko Romuald Czarnecki potrafił go spacyfikować i tylko do niego Warszawski zawsze zwracał się per „szefie”.
– Co może być narzędziem zbrodni? – zagadnął Zimny, nachylając się nad Borucką.
– Daj mi chwilę, Grzegorz. Przecież… – Borucka aż się zapowietrzyła.