Asystentka. S.K. TremayneЧитать онлайн книгу.
proszę asystentów o wyłączenie świateł.
Ciemność zapada posłusznie, jakbym wlokła ją za sobą; imperatorowa, za którą podążają służący gaszący świece. Wszystko działa tak, jak powinno. Nie dzieje się kompletnie nic dziwnego. Mało brakuje, żebym zasnęła od razu, jak tylko przykładam głowę do poduszki. Ale zanim zamknę oczy… Zdaję sobie sprawę, że słyszę Hoppípollę.
Wydaje mi się. Jestem półprzytomna.
Nie, jednak mi się nie wydaje. HomeHelp, kremowoszare strusie jajo w mojej sypialni, wiruje kotylionem małych świateł i cicho wygrywa Hoppípollę.
– Przestań – mówię. – Przestań grać tę piosenkę, masz jej nigdy więcej nie włączać.
HomeHelp posłusznie przestaje. Ale wtedy słyszę Hopppípollę z innego miejsca. Z kuchni. Mały kuchenny asystent włączył się do zabawy. Wyskakuję z łóżka i idę tam, a po drodze sama włączam światła – w tym momencie nie ufam asystentom. Piękna melodia, przywołująca znienawidzone obrazy z przeszłości, rozbrzmiewa z czarnego urządzenia, miniaturowej wersji Electry wielkości krążka hokejowego.
– PRZESTAŃ. Electra, PRZESTAŃ.
Ustawiony nad mikrofalówką asystent milknie. Cisza panuje przez kilka sekund. Potem piosenka odzywa się znowu. Dużo głośniej. Dzięki Bogu mieszkanie Fitza na dole wciąż stoi puste, a moi bogaci sąsiedzi z góry nawet nie myślą o powrocie z niekończących się wakacji. W innym wypadku na pewno wszyscy mieliby już dość narastającego hałasu, dobiegającego najpierw z łazienki, potem z pokoju Tabithy, korytarza i gabinetu. Dźwięki są ogłuszające, wybuchają na zmianę i ryczą, a ja biegam między nimi w szlafroku, krzycząc „Stop, stop, stop”, dopóki ostatni z asystentów nie zamilknie. Dość nagle.
Cisza.
Tym razem czekam. Wiem już, że to jeszcze nie koniec.
Mam rację. Słyszę głosy. Są cichsze niż łoskot muzyki, ale nadal głośne i wyraźne. Niektóre są męskie, niektóre żeńskie, część ma brytyjski akcent, pozostałe – amerykański. Asystenci mówią do mnie albo do siebie, albo jeszcze do kogoś innego.
Ich słowa są takie dziwne…
Electra w salonie odzywa się pierwsza:
– Doskonałość jest straszna, nie ma potomstwa.
Co?
Inny asystent odpowiada:
– Potop krwi jest potopem miłości.
Salon wtrąca rytmicznie:
– Doskonałość jest straszna, nie ma potomstwa. Doskonałość jest straszna, nie ma potomstwa.
Do chóru włącza się delikatny, przypominający kobietę robota głos z kuchni:
– Jestem naga jak szyja kurczęcia, czyż nikt mnie nie kocha?
Biegam od pokoju do pokoju i w rosnącym przerażeniu słucham tych niejasnych, niepokojących zdań.
Nikogo tu nie ma, Jo, nikogo tu nie ma.
– Uwalniają swe księżyce co miesiąc daremnie.
– Śnieg zrzuca płaty ciemności.
– Zimna jak mroźny oddech szarpie łono.
Teraz sypialnia krzyczy z przejęciem, brzmiąc jak głos mojej owdowiałej matki:
– Naga jak szyja kurczęcia, nikt mnie nie kocha. Nikt mnie nie kocha. Nikt mnie nie kocha. Naga jak szyja kurczęcia. CZYŻ NIKT MNIE NIE KOCHA?
Mam dość. Pieprzyć aplikację, odłączam prąd. Nie obchodzi mnie, co stanie się z asystentami, z całą tą technologią, inteligentnym domem i resztą. Zawsze jest przecież główny włącznik – skrzynka z korkami.
Łapię za krzesło, przechodzę z nim przez korytarz i otwieram skrzynkę. W lodówce nie mam nic poza kostkami lodu, więc to bez znaczenia.
– Doskonałość jest straszna. NIE MA POTOM…
Już. Zrobiłam to. Całe mieszkanie zostało odłączone. Wszystko cichnie, światła gasną, ogrzewanie jest wyłączone i pewnie zamarznę na śmierć w tym zimnie, ale nic mnie to nie obchodzi. Przekradłszy się przez ogarnięty ciemnością korytarz, otwieram drzwi do sypialni, wygrzebuję ubrania z szuflady, wkładam koszulki, legginsy, sweter, po czym wpełzam pod kołdrę, jakbym chciała, żeby nikt mnie nie widział. Z plastikowego pudełeczka, które stoi po prawej stronie, wyciągam dwie, nie, trzy tabletki na sen i połykam je wszystkie. Potem kulę się w najbardziej ciasną pozycję embrionalną i mocno zaciskam oczy.
Drżę z zimna, chowając się przed ciemnościami i uciekając przed swoim szaleństwem. Albo przed duchem Jamiego Trewina, który czeka w mroku tuż obok mojej sypialni, z oczami pustymi i białymi jak marmur.
„Hej, postawić wam piwo?”
Rozdział 10
Jo
Budzą mnie zmarszczone czoło i piękne jasnoniebieskie oczy.
Tabitha.
Wpatruje się w kobietę leżącą w łóżku pod stertą normalnych ciuchów.
We mnie.
Dociera do mnie, jak bardzo się pocę – wilgotna pościel cała się lepi. Najwidoczniej ogrzewanie jest już włączone. Przez okno sypialni wpada zimowe słońce, zapomniałam zaciągnąć zasłony – w panice był to jednak drobny szczegół.
– Na miłość boską, co się dzieje? – pyta Tabitha. – Przepraszam, że wpadłam tak tutaj i od razu cię budzę, ale serio, co zrobiłaś z mieszkaniem? To znaczy z ogrzewaniem i światłami?
Ma na sobie gładki, brązowy płaszcz zimowy, kaszmirowy sweter i obcisłe dżinsy, na które nigdy nie byłoby mnie stać. Szyk niemal wojskowy, ale jak zwykle elegancki. Przez moment nie wiem, co powiedzieć. Patrzę na nią, dochodząc do siebie. Zastanawiam się też, jak bardzo zazdroszczę mojej najlepszej przyjaciółce. Zawsze była ode mnie nieco lepsza we wszystkim: bogatsza, z o wiele lepszego domu. Ale nie tylko, bo również odrobinę wyższa i trochę ładniejsza. Ona jest blondynką, ja jestem ruda, więc kiedy w wieku dwudziestu paru lat zdarzało nam się rywalizować o facetów, ona zazwyczaj wygrywała. Konkurowałyśmy na przykład o Jamiego Trewina – czy to dlatego ją podpuszczałam, żeby wolał mnie, żebym to j a mu się spodobała?
Może to wszystko moja wina.
– Tak na poważnie, Jo – mówi Tabitha, siadając na końcu łóżka z zaniepokojonym wyrazem twarzy. – Co się, do cholery, dzieje? Wróciłam od Arla godzinę temu i wszystko było wyłączone, dosłownie wszystko. I było lodowato. Dopiero potem zobaczyłam, że ktoś wyłączył korki w całym mieszkaniu! – Potrząsa głową. – Jeśli masz jakiś problem, musisz mi o tym powiedzieć.
Zmuszam się, żeby usiąść. Wciąż mam na sobie dwie koszulki i sweter. Jestem boleśnie świadoma tego, że prezentuję się fatalnie. Moje włosy są wszędzie, a ja świecę się od potu. Co mam jej powiedzieć? Wciąż nie mogę nawet zbliżyć się do wydarzeń z udziałem Jamiego – to zdarzyło się dawno i jest zakazane. No więc co mi zostało? Grając na czas, ściągam sweter przez głowę, potem jedną koszulkę. Naprędce wymyślam jakąś pokrętną odpowiedź.
– Pomylili mi się asystenci. To znaczy apki. Myślę, że coś źle ustawiłam, i asystenci zaczęli włączać i wyłączać światła.
Na skraju łóżka Tabitha zdziwiona potrząsa głową.
– Słucham? Asystenci?
– Mówili coś. Hm… Zapomniałam, jak, no wiesz, z nimi rozmawiać, to znaczy, sprawić, żeby coś zrobiły, no bo… wiesz. Łatwo się pomylić.
W żenujący sposób przeciągam odpowiedź. Nie mam jak dać jej