Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
żołnierzom, by ustawili się przy każdym rogu danej skrzyni i unieśli ją. Żeby przenieść jedną, wystarczyło czterech ludzi, ale musieli zarzucić broń na ramię, podczas gdy reszta czekała w pogotowiu.
– Wykorzystują spoiwa grawitacyjne – wyjaśnił Claver. – W domu chyba nie mamy takiej technologii. Wyobraź sobie magnes, który działa na wszystko, jak grawitacja. Jeśli weźmiesz dwa takie cacka, będą się przyciągać lub odpychać, w zależności od biegunowania. Te skrzynie są zapieczętowane dzięki potężnej sile przyciągania. Trzeba uważać, gdy zbliża się te spoiwa do siebie, mogą człowieka zmiażdżyć jak robaka.
– Będę pamiętał, sir. Co jest w środku?
Uśmiech na twarzy Srebrnobrodego natychmiast stopniał i zmienił się w ponury grymas.
– Nie powinno nas to interesować, synu. Tau opłacili fracht. Przeniesiemy przesyłkę do Wylotów, a potem odprowadzimy ich z powrotem do cywilizacji. Niech sobie handlują czym chcą, to ich sprawa, nic nam do tego. Zrozumiano?
– Tak jest – odparłem obojętnie.
Adiunkt odszedł, nawołując kolejną ekipę żołnierzy do zwiększonego wysiłku. Łącznie skrzyń było sześć. Jako bombardier miałem iść blisko i trzymać działo w pogotowiu.
Carlos nie miał tyle szczęścia. On i Kivi mieli za zadanie dźwigać jeden z narożników skrzyni. Chwiali się pod ciężarem, mimo zasilanych pancerzy i technologii wspomaganej grawitacją.
– Co za chujnia! – jęczał Carlos. – McGill, dlaczego ty możesz się obijać, a my odwalamy całą robotę?
Wzruszyłem ramionami.
– Cóż, jak widać oficerowie potrafią rozpoznać prawdziwego mistrza.
Rozpoczęliśmy mniej wygodną część podróży, eskortując ładunek do ślizgacza. Był otwarty z tyłu i większy od wagonu towarowego używanego dawniej na kolei. Załadowaliśmy skrzynie i ustawiliśmy się wokół nich, zabezpieczając stopy i zerkając z niepokojem na poręcze. Miały wysokość zaledwie pół metra, więc nie zapewniały bezpieczeństwa podczas jazdy, zwłaszcza na ostrych zakrętach.
Pilot przed ruszeniem nie włączył nawet syreny ostrzegawczej. Co gorsza, nie wystartowaliśmy gładko. Wyskoczyliśmy w powietrze, kręciliśmy się i chybotaliśmy, aż w końcu wyrównaliśmy kurs i pomknęliśmy z zawrotną prędkością, włączając się w rozpędzony ruch powietrzny.
– Co ten pilot odwala?! – krzyknęła Kivi, stojąca obok mnie. Chwyciła się mojego ramienia, żeby utrzymać równowagę. Mój cięższy pancerz bombardiera był wyposażony w urządzenia samopoziomujące i w razie konieczności mógł posłużyć zwykłemu żołnierzowi za punkt zaczepienia.
– Nie chcę się teraz ruszać – powiedziałem. – Zerknij na niego… czy przypomina może niebieskawego żółwia?
Kivi wyciągnęła szyję i wychyliła się, aby spojrzeć na istotę siedzącą za sterami. Potem pokiwała głową.
– Taa… – powiedziała. – Jest niebieskawy, a to tam to na bank skorupa.
– Szlag. Oni jeżdżą jak wariaci. Trzymajcie się!
Utkwiłem wzrok w naszych gościach. Lepsze to niż spoglądanie na ulice kilometr pod nami. Kosmici wydawali się być w lepszym nastroju. Stonowane barwy zniknęły, teraz ich ciała okrywały fale różu i błękitu, a obuwie miało wyraźny złoty odcień. Nie miałem pojęcia, co to oznacza, ale założyłem, że są weselsi niż podczas marszu przez ulice.
Właśnie wtedy w słuchawkach rozległ się zbiorowy krzyk przerażenia. Ogólną panikę wywołało uczucie spadania, od którego robiło się niedobrze. Sunęliśmy w dół niczym liść opadający z drzewa, prosto na ziemię. Nie obracaliśmy się ani nie pikowaliśmy – wyglądało to raczej, jakbyśmy stracili moc.
– Pluton, trzymać się! – rozkazał Leeson.
Nie musiał tego mówić. Zarówno Kivi, jak i Carlos postanowili uchwycić się mnie. Inni znaleźli przewody, wystający sprzęt – co tylko się nawinęło. Nie uważałem, by miało to znaczenie, gdybyśmy mieli się roztrzaskać przy takiej prędkości.
Leeson odezwał się na kanale plutonu. W jego głosie słychać było niepokój.
– Może ktoś wywołać Clavera? Nie wiem, czy straciliśmy kontrolę, czy co…
Próbowaliśmy, jednak nikomu nie udało się połączyć z adiunktem.
– Może spróbujemy przejąć stery, sir? – zapytałem na kanale plutonu.
– A umiesz tym sterować, McGill?
– Myślę, że lepiej niż ten porąbany żółw!
– Dobra, jeśli uda ci się przejść i nie wypaść za burtę, sprawdź, co się dzieje, i zrób, co będzie trzeba. Ja tymczasem się kładę.
Większość żołnierzy przypadła do ziemi. Udało mi się zmusić stopy do ruszenia z miejsca. Powlokłem ze sobą Carlosa i Kivi.
– Muszę iść! – powiedziałem, a oni znaleźli mniej niż ja stabilne uchwyty. Dziwne, ale skrzynie wydawały się przyklejone do swoich miejsc, tak samo zresztą jak Tau. Kivi i Carlos, podobnie jak większość pozostałych, zauważyli to i zaczęli kurczowo chwytać się skrzyń.
Maszerowałem ostrożnie, starając się trzymać namagnesowane podeszwy blisko pokładu ślizgacza, by przyczepiały się do niego za każdym krokiem. Na szczęście pokład, w przeciwieństwie do skrzyń, został wykonany z metalu. Żeby było szybciej, chwyciłem się najbliższej skrzyni i zacząłem przeciągać się naprzód. Gdy dotarłem do ostatniego pudła, ku swojemu zaskoczeniu zastałem Srebrnobrodego w otoczeniu Tau. Wydawał się beztrosko gawędzić z naszymi zleceniodawcami.
– Sir? – odezwałem się. – Dlaczego spadamy jak kamień?
Odwrócił głowę i spojrzał na mnie. W sztucznych promieniach słońca jego włosy lśniły jak płynna rtęć.
– Co ty tu robisz? Wracaj na stanowisko, specjalisto! – rozkazał.
Byłem zdezorientowany, ale zauważyłem, że niebieski żółw wciąż dziarsko dzierży stery.
– Przysłał mnie dowódca plutonu – wyjaśniłem. – Myślał, że stery się zepsuły.
– Toż to jakaś banda starych bab! – zawołał Claver.
Zamrugałem i zmarszczyłem brwi.
– Jeśli nie potrzebujecie pomocy, to wrócę do skrzyń.
– A pewnie. I powiedz jeszcze Leesonowi, że mam zapasową parę jaj, których może używać, dopóki nie znajdzie własnych.
– Sam może pan mu to powiedzieć – zaproponowałem. – Otworzę panu kanał.
Odprawił mnie lekceważącym machnięciem ręki, po czym odwrócił się do swoich przyjaciół. Wykonałem za jego plecami obraźliwy gest. Po każdej interakcji z tym gościem lubiłem go coraz mniej.
Gdy tylko obróciłem się i zrobiłem pierwszy krok w stronę skrzyń, świat pogrążył się w ciemności.
W pierwszej chwili pomyślałem, że się rozbiliśmy, ale o nic nie uderzyliśmy, nikt też nie krzyczał – no, może poza kilkoma mniej odważnymi członkami plutonu. Tak czy inaczej, z całą pewnością nadal lecieliśmy.
Spojrzałem w górę. Mój wzrok przyciągnęło jedyne źródło światła – jaśniejący kwadrat, wysoko nad nami. Wpadliśmy do jakiegoś szybu.
Nie czułem, żebyśmy zwalniali, a może opadaliśmy jeszcze szybciej. Przypomniałem sobie, że mieliśmy przewieźć ładunek do Wylotów, znajdujących się podobno na samym dole stacji. Nagle wszystko nabrało sensu – przynajmniej z punktu widzenia szajbniętego