Czerwone fragmenty. Мэгги НельсонЧитать онлайн книгу.
i półbutach, pobiegła do samochodu i pojechała do siostry mieszkającej kilka przecznic dalej. Gdy tylko do niej dotarła, zaczęła krzyczeć i nie mogła przestać.
Wtedy Grow wątpiła, by zapamiętała jakiekolwiek konkretne cechy Jane, lecz później zaskoczyła samą siebie, ponieważ zdołała rozpoznać twarz Jane w kronice. „Jej twarz ze mną została” – mówi.
Grow przyznaje, że nie powiedziała policji o tym, że weszła na teren cmentarza. Gdy prawnik pyta dlaczego, mówi, że za bardzo się wstydziła. Nie potrafi tego wyjaśnić, ale się wstydziła.
Patrząc na tę zeznającą znerwicowaną kobietę o łagodnym głosie, która z uporem unika patrzenia na moją rodzinę i zamiast tego przez większość czasu wpatruje się w swoje ręce, też zaczynam czuć wstyd.
A zatem Grow się wstydziła, ponieważ weszła na cmentarz, żeby się przyjrzeć. Może teraz jest jej wstyd, ponieważ mówienie o cierpieniu obcej osoby w obecności tych, którzy ją znali i kochali, wydaje jej się trudne i niestosowne.
Dobrze znam oba te uczucia. Od jakiegoś czasu sama się przyglądam. I choć łączą mnie z Jane więzy krwi, pozostaje dla mnie równie obca, jak była dla Grow. Być może historia jej śmierci wpłynęła na życie nas obu i sprowadziła nas do tej samej sali rozpraw, jednak żadna z nas nie ma poczucia, że ta historia jest naszą własnością i że możemy ją opowiadać.
Wstyd Grow na styczniowym przesłuchaniu odróżni ją od prawie wszystkich osób na lipcowym procesie. Chyba nikt inny nie będzie czuł wstydu: ani lekarz medycyny sądowej, porównujący temperaturę zmierzoną w odbycie Jane na miejscu zbrodni z tą zmierzoną wewnątrz jej wątroby w czasie autopsji; ani piszący o prawdziwych przestępstwach Australijczyk w średnim wieku, który codziennie siedzi przed nami w ławce, robiąc notatki do książki; ani zaniedbana dziennikarka z lokalnej gazety, czająca się w kabinie w damskiej toalecie, by podsłuchiwać moje rozmowy z matką; ani żaden z kamerzystów, którzy nas filmują, gdy dzień po dniu wchodzimy do sali sądowej i z niej wychodzimy, rano z twarzami pomarszczonymi od snu, wieczorem z mokrymi od łez i zmizerniałymi; ani żaden z producentów 48 Hours, którzy w swoim programie wykorzystają wiele zdjęć z miejsca zbrodni i pewnie wykorzystaliby także zdjęcia z autopsji, gdyby nie zainterweniował Hiller, kategorycznie się temu sprzeciwiając; ani nikt z ekipy telewizji sądowej, która będzie transmitowała zdjęcia z autopsji na żywo do internetu, a potem udostępni je opinii publicznej w archiwum online.
Może czuję ten wstyd w zastępstwie, za kogoś, kto według mnie powinien go czuć.
Albo może wywołuje go to, że w czasie procesu Leitermana codziennie siedzę w sali sądowej z notesem i długopisem, zapisując makabryczne szczegóły, nie inna i nie lepsza od pozostałych. Szczegóły, które teraz ponownie gromadzę – transmitując je na żywo – z powodów, które na razie nie są dla mnie jasne ani uzasadnione, i być może nigdy takie nie będą.
Niewykluczone jednak, że – jak powiedziałam matce po jej upadku w kuchni – o pewnych sprawach warto mówić po prostu dlatego, że się wydarzyły.
Po śmierci ojca często byłam sama albo sama z matką. „Tylko my dwie, bidulki” – mówiła. Emily wyjechała do szkoły z internatem, gdy miała trzynaście lat, a ja jedenaście. Jej wyjazd zapoczątkował serię przygód i odsiadek, po których już nie wróciła do domu. Matka miała nowego męża, lecz jego obecność wydawała się obca, sporadyczna. Zjawiał się niekiedy na kolacji z dłońmi ciemnymi od farby i oleju. Był młodszym od niej o kilka lat malarzem pokojowym i stolarzem, którego ona i mój ojciec zatrudnili przed laty, by pomalował nasz dom rodzinny w San Rafael – jedyny dom, w którym mieszkałam z obydwojgiem rodziców. Ojciec był prawnikiem i w tamtych czasach często bywał poza miastem; matka była sfrustrowaną gospodynią domową opiekującą się dwojgiem małych dzieci. Zakochała się w malarzu pokojowym, gdy miałam siedem lat, rozwiodła się z moim ojcem, gdy miałam osiem, i wyszła za malarza pokojowego, gdy miałam dziewięć.
Mniej więcej przez półtora roku po rozwodzie kursowałyśmy z Emily między różnymi mieszkaniami i domami rodziców zgodnie z zapisem w rubryce „wspólna opieka rodzicielska”. Telefon, który zadzwonił wczesnym wieczorem 28 stycznia 1984 roku, zmienił ten układ. Tego dnia po południu mój ojciec był umówiony z przyjaciółką, ale się nie zjawił. Przyjaciółka zadzwoniła do mojej matki, powiedziała, że się niepokoi, że to nie w jego stylu, że coś jej się w tym nie podoba. Moi rodzice mieszkali wtedy zaledwie kilka kilometrów od siebie w miasteczku o nazwie Mill Valley. Wciąż byli ze sobą zżyci – w zasadzie ojciec często zachowywał się jak człowiek, który czeka, aż pewnego dnia szaleństwo po prostu minie, a oni wrócą do siebie, jakby nic się nie stało. Moja matka powiedziała przyjaciółce ojca, że zajrzy do niego i sprawdzi, czy wszystko jest w porządku. Zabrała ze sobą Emily i mnie.
Nie miałyśmy powodów, by przypuszczać, że stało się coś bardzo niedobrego, ale ta krótka jazda samochodem do domu mojego ojca miała w sobie coś złowrogiego. Któraś z nas – nie pamiętam, Emily czy ja – poprosiła mamę, żeby wyłączyła radio, bo obłąkańczy świergot wydobywający się z głośników brzmiał niestosownie. Zatrzymując się przed domem ojca, matka zauważyła, że na podjeździe leży kilka gazet i nikt nie wyjął poczty ze skrzynki.
Do środka weszłyśmy razem, ale matka sama poszła na dół do sypialni. Po chwili wróciła, krzycząc do nas, żebyśmy natychmiast wyszły z domu.
Przez jakiś czas siedziałyśmy z Emily na krawężniku i obserwowałyśmy przez okna matkę, która miotała się po pokojach, krzycząc: „Nie możecie wejść, dopóki się nie upewnię, że nie ma tu śladów żadnego draństwa. Muszę się upewnić, że nie ma tu śladów żadnego draństwa”.
Miałam dziesięć lat i nie wiedziałam, co znaczy „draństwo”. Wiedziałam, że tak brzmi tytuł filmu z Goldie Hawn i Chevym Chese’em, który niedawno oglądałam z ojcem na Showtime, ale to była komedia[5].
„Gdzie wasz ojciec trzyma książkę telefoniczną, do cholery?” – wrzasnęła matka, gorączkowo otwierając szafki i pod wpływem szoku zapominając, że jedyne, co musi zrobić, to zadzwonić pod 911.
Mniej więcej przez pół godziny Emily i ja dzieliłyśmy ulicę, na której powoli robiło się coraz ciemniej, z jakimś nastolatkiem jeżdżącym tam i z powrotem na deskorolce: ze zdziwieniem obserwował scenę rozgrywającą się, gdy zmierzch ustępował miejsca nocy. Kiedy wreszcie zjawili się policjanci i karetka, odjechał z terkotem.
Weszłyśmy z Emily do środka za ratownikami medycznymi. Usadowiłam się we wnęce między stojakiem na wino a kanapą w salonie ojca. Nie wiem, dokąd poszła Emily. Siedząc w tej wnęce, mogłam obserwować, co się dzieje, nie plącząc się nikomu pod nogami. Najpierw patrzyłam, jak ratownicy medyczni z noszami zbiegają po schodach do sypialni ojca. Potem wpatrywałam się w schody. Po czasie, który wydawał mi się długi, zobaczyłam wracających ratowników. Tym razem poruszali się znacznie wolniej, a nosze były równie płaskie, puste i białe jak wtedy, gdy znosili je na dół.
Wtedy sobie uświadomiłam, że ojciec nie żyje, choć nie wiedziałam, jak ani dlaczego to się stało, i przez pewien czas nie do końca w to wierzyłam.
Matka powiedziała nam później, że znalazła go leżącego w poprzek łóżka, jakby usiadł, postawił stopy na podłodze, a potem runął do tyłu. Był już zimny.
Nie wiem, jak długo tam byłyśmy, lecz w końcu wróciłyśmy do domu matki i ojczyma. Tam moja matka zaczęła grzebać w schowku, szukając gry planszowej, w którą mogłybyśmy zagrać. Powiedziała, że w nocy po zamordowaniu Jane razem ze swoją rodziną grała w grę planszową i że to pomogło.
Nie pamiętam, żebyśmy grały w jakąś grę ani żeby to pomogło.
Pamiętam,