Nabór. Vincent V. SeverskiЧитать онлайн книгу.
wszedł Luka. Hani kroczył tuż za nim, niosąc torbę przerzuconą przez ramię. Wyglądał, jakby mu usługiwał. W barze było kilka osób. Za bufetem stał starszy, wąsaty Josip. Od razu zauważył Lukę i uniósł rękę na powitanie.
– Ostatnio często przyjeżdżasz – rzucił po niemiecku i spojrzał na Haniego. – A ten to kto? Adoptowałeś synka?
– Nikt – odparł Luka obojętnie i podali sobie ręce. – Jedzie do rodziny w Berlinie. Daj mi dwa pokoje i piwo. Jak sytuacja? – Pociągnął wzrokiem po sali.
– Spokojnie. – Josip postawił piwo na barze i położył dwa klucze.
– Dla niego też daj piwo. – Luka wskazał Haniego.
– Dobrze, że jesteś. Mamy dla ciebie robotę…
– Pogadamy jutro – przerwał mu Luka. – Jestem zmęczony i zjadłbym coś. Cały dzień na batonikach i wodzie. Masz te kotleciki jagnięce z pieprzem? Wiesz, te…
– Mam…
– Daj dwie porcje.
Josip znikł na zapleczu, a Luka podał Haniemu piwo i razem podeszli do pierwszego wolnego stolika.
– Zamówiłem dla nas jedzenie, dobrze? Głodny jesteś? – zapytał w farsi. – Wiem, że nie znasz niemieckiego, ale spokojnie. – Rozejrzał się po sali. – Tu jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej. Sprawdzone miejsce. Ale nie przyznawaj się, że znasz angielski, i najlepiej nic nie mów.
– Wiem, wiem, szkolili…
– To dobrze, że wiesz. Musisz być odpowiedzialny, bo jesteś wybrańcem Boga i nadzieją na zwycięstwo naszego narodu – ciągnął cicho Luka i raz po raz popijał piwo.
– Naprawdę nie wiesz, dokąd jedziemy? – zapytał Hani, zdejmując kurtkę.
– Nie wiem. Czekam na dalsze instrukcje. Zgodnie z planem ma cię tu przejąć następny kurier. – Luka wyjął z kieszeni smartfon i zaczął w nim czegoś szukać. Po chwili rzucił, wyraźnie rozczarowany: – Nic nowego. Czekamy.
– Muszę iść do toalety – powiedział Hani.
Luka ruchem głowy wskazał mu kierunek.
Gdy Hani znikł za bordową kotarą, do baru weszło dwóch mężczyzn. Wyższy, w granatowej wełnianej czapce i wojskowej kurtce, stanął przy drzwiach i zlustrował otoczenie, jakby kogoś szukał. Niższy, blondyn z wysokimi zakolami, zaczesany do tyłu, w szarym dopasowanym płaszczu, ruszył zdecydowanie w stronę baru. W tym czasie wełniana czapka usiadł już przy stoliku obok, zmierzył Lukę podejrzliwym spojrzeniem, a po chwili przerzucił uwagę na dwóch mężczyzn pod oknem.
Wypchnąwszy tyłem westernowe drzwi, z kuchni wysunął się Josip z dwoma talerzami w rękach. Od razu dostrzegł stojącego przy barze blondyna i dyskretnie skinął do niego głową. Oczywiste było, że nie są to kierowcy ciężarówek ani tym bardziej zbłąkani podróżni. W ich zachowaniu czuć było pewność siebie na granicy arogancji i wrogi dystans do otoczenia. Luka bardzo dobrze znał ten sposób bycia. Uzbrojeni ludzie wyczuwają zagrożenie, jakby mieli dodatkowy zmysł – pomyślał i poczuł, że wełniana czapka intensywnie mu się przygląda. Nie spojrzał w jego stronę, nie chciał go prowokować.
Przyciągnął talerz, który chwilę wcześniej postawił przed nim Josip, i biorąc sztućce, dla pewności dotknął łokciem rękojeści pistoletu.
4
Dima nie opłacił jeszcze parkingu, więc postanowił pójść do baru sushi na pierwszym piętrze. Porządnie zgłodniał, a poza tym chciał usiąść, pomyśleć i w spokoju zadzwonić. Najpierw do Tamary, potem do Moniki, a dopiero na końcu do ośrodka Złote Brzozy, chociaż tego ostatniego najchętniej w ogóle by nie zrobił.
Józef stawał się coraz bardziej nieznośny. Czasami Dima miał już dość, chciał po prostu wymazać z pamięci tego poruszającego się na wózku starego złośliwca, który pewnie po dwóch tygodniach i tak by zapomniał, że ma syna. Czy Józef w ogóle zdawał sobie sprawę, że mężczyzna, który go odwiedza, przywozi banany, owoce i lody, serwisuje aparat słuchowy, nazywa się Dima i jest jego synem? A już na pewno nie wiedział, że dobrowolnie dopłaca do jego utrzymania.
Dima rozumiał, że wydarzenia ostatnich tygodni dodatkowo pogorszyły mu nastrój i mogło się to odbić również na Józefie, ale miał już dosyć tego obciążenia i musiał zająć się sobą. Jeśli się rozsypię psychicznie, to i Józef na tym ucierpi – pomyślał. Uświadamiał sobie, że trzeba się na coś zdecydować i zacząć powoli odcinać od swojego życia cały zbędny balast. Tym bardziej że może być jeszcze gorzej, więc powinien zrobić sobie miejsce na nowe problemy.
Sądził, że lata dziewięćdziesiąte, które jako nielegał spędził w Rosji, gdzie większość trudnych spraw rozstrzygała stara tetetka, nóż albo laska dynamitu, były najgorszym okresem w jego życiu, ale się mylił. Nie starcie z mafią GRU z Kronsztadu było największym przeżyciem, ale to, co zafundowała mu ojczyzna, kraj, któremu służył.
Schował telefon do kieszeni i wysiadł z samochodu. Od razu spostrzegł dwóch mężczyzn, którzy wysunęli się z granatowego forda mondeo. Zauważył go wcześniej, ale nie mógł wypatrzyć, czy ktoś jest w środku, zwłaszcza że samochód miał zaciemnione szyby. Dima poczuł, że coś się dzieje, i postanowił sprawdzić się w centrum handlowym, na szybko i na ostro. Nie był w Moskwie, nie musiał się ukrywać.
ABW, wojacy czy CBA? Ciekawe, kiedy zapłacą za parking – pomyślał nieco rozbawiony. A może mają wykupiony abonament, bo chyba nie jeżdżą na blachę?
Wszedł na ruchomą pochylnię. Stanął i zaczął dyskretnie kontrolować otoczenie. Mężczyźni się rozdzielili. Jeden wyprzedził Dimę, a drugi ustawił się z tyłu.
Klasyczne rozstawienie w centrum handlowym. Zaraz ich sprawdzę – zdecydował Dima.
W centrum było stosunkowo pusto. Zatrzymał się przy kantorze i przez chwilę udawał, że obserwuje tablicę z kursami walut, ale w rzeczywistości patrzył na odbity w szybie obraz, który miał za plecami. Obserwatorzy zajęli pozycje: jeden stanął przy wystawie księgarni, drugi przysiadł na ławce.
Dima skręcił w lewo do supermarketu. Facet z ławki ruszył za nim, drugi obstawiał wyjście.
Dobrze, profesjonalnie – pomyślał Dima. Tylko po co to robią? Przecież wiedzą, że ich rozkuję. Nie chodzą po japońsku, więc od razu widać, że nie robią tego prewencyjnie ani złośliwie. Dostali durne zlecenie, ale muszą je wykonać. Żal mi ich, to takie poniżające.
W supermarkecie też było pusto. Dima nie brał koszyka, tylko od razu wszedł do działu z alkoholami. Stanął w martwym punkcie, wziął do ręki butelkę wina i zaczął odliczać. Nie minęło piętnaście sekund, gdy pojawił się obserwator. Też bez koszyka. Od razu natknął się na Dimę, ale się nie speszył. Spokojnie zaczął przeglądać wina na półkach. Po chwili się rozejrzał, jakby kogoś szukał, puścił oko i rzucił cicho:
– Bardzo dobre wino, panie Calderón. Polecam.
Odwrócił się i wyszedł.
Dima był już pewny, że obserwacja nie podchodzi poważnie do zadania. Wyglądało na to, że zlecenie jest z AW. Postanowiwszy okazać chłopakom szacunek i sympatię, udał się wprost do restauracji na pierwszym piętrze. Obaj obserwatorzy zajęli miejsca na zewnątrz, skąd mogli widzieć Dimę, który usiadł odwrócony do nich plecami.
Wyjął smartfon i położył przed sobą. Na apce Kalkulator pojawiła się w czerwonej kropce cyfra 2, a zatem Tamara musiała dzwonić ponownie. Dopiero teraz spostrzegł, że nie włączył dźwięku.