Эротические рассказы

Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.

Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci - B.V. Larson


Скачать книгу
osłupiałem. Uśmiechnął się.

      – Widzę, że wiesz. To wskazuje na to, że chciałeś porozmawiać z Turov osobiście, aby przekazać jej prywatną wiadomość, i nie próbuj nawet przekonywać mnie, że to jakiś romantyczny gest. Wiem, że nocami wcale nie jesteś taki samotny.

      Cała ta dyskusja wymykała się niepokojąco spod kontroli. Winslade zachowywał się paranoicznie. Czytał moje wiadomości? Kazał swoim ludziom zdawać mu relacje z mojego życia miłosnego? Zupełnie mu odbiło.

      – Sir, nic mi o tym nie wiadomo – odparłem szczerze. – Po prostu chcę pomóc imperator osiągnąć jej cele. Jeśli stanie pan między mną a nią, to pański interes, ale osobiście bym to odradzał.

      Winslade nagle znów się wkurzył. Wstał i zaczął się nerwowo przechadzać. W dziwny sposób chwycił się dłońmi za łokcie za plecami.

      – Pogróżki? Aż taki jesteś bezczelny? Nadal myślisz, że masz u niej szczególne względy, co? Dobrze, McGill. Możesz iść do imperator i zdać jej ten swój tajny raporcik. Ale wiedz, że mam cię na oku. Nie myśl sobie, że pozwolę ci piąć się po szczeblach kariery i podważać moją pozycję rok po roku. Mam prawdziwą rangę i spore zasługi w polu. Poza tym nie zapominaj, że nadal mi podlegasz. Mogę znacznie uprzykrzyć ci życie.

      – Oczywiście, sir. Muszę powiedzieć, że służba w pańskiej kohorcie to zaszczyt. Czy mogę już iść?

      – Wynoś się.

      Byłem już wyrzucany z wielu gabinetów, więc znałem procedurę. Bez słowa wyszedłem. Nie odwracałem nawet wzroku, żeby zobaczyć, co robi.

      Gdy drzwi się za mną zamknęły, zobaczyłem adiunkt Bachchan. Miała na twarzy krzywy uśmieszek.

      – Zaprowadzę cię z powrotem do modułu, weteranie – oznajmiła. – Tędy proszę.

      – Uch… Może powinna pani najpierw spytać o to primusa Winslade’a.

      Zmarszczyła czoło i spojrzała na stuka, który zabrzęczał i wyświetlił nowe rozkazy. Uniosła wzrok, wyraźnie zaskoczona.

      – Mam cię zaprowadzić do imperator?

      – Owszem, zgodnie z wcześniejszą prośbą.

      Bachchan nie powiedziała nic więcej, tylko poprowadziła mnie przez kolejny korytarz. Stanęliśmy przed imponującej wielkości drzwiami. Adiunkt wyglądała na bardziej zmartwioną niż wkurzoną. Wiedziała, że jeśli w sprawę wmieszana była osobiście Turov, to lepiej siedzieć cicho i nie rzucać się w oczy.

      Drzwi do gabinetu Turov robiły spore wrażenie. Nie przypominały żadnych innych, które widziałem na pokładzie drednota. Misterne grawerunki w twardym, pozaziemskim drewnie przedstawiały głowy jakiegoś rodzaju ptaka skrzyżowanego z demonem.

      Wszedłem do środka i pierwsze, co zauważyłem, to dywan. Nie typowa wojskowa nieprzemakalna wykładzina, tylko okazały, jaskrawoczerwony kawał materiału. Czułem się, jakbym kroczył po aksamicie.

      – Jak ci się podoba mój nowy gabinet, McGill? – spytał znajomy głos. Szukałem wzrokiem Turov, ale z początku jej nie znalazłem. Wszędzie widziałem misternie wykonane zasłony i inne dekoracje.

      – No, no – odparłem. – To naprawdę robi wrażenie, sir.

      Wtedy imperator Galina Turov stała się widzialna – tak jakby. Przebywała za półprzejrzystą taflą szkła. Nie mogłem przestać się gapić na jej smukłą sylwetkę. Co więcej, wyglądało to dla mnie, jakby była tam naga.

      Miałem wrażenie, jakby właśnie wycierała włosy po wyjściu spod prysznica. Zajęło mi to długą sekundę, ale w końcu uznałem, że to nie przypadek. Nikt nie umieszczał za zasłoną prysznicową żarówki i nie stał tak na widoku bez dobrego powodu.

      – Sir? – spytałem. – Czy mam przyjść później?

      – Czy twoja wizyta będzie mniej irytująca, jeśli ją przełożysz?

      – Nie wiem, czy mogę to obiecać.

      – W takim razie miejmy to już za sobą. Usiądź, James.

      „James”. Zwykle mnie tak nie nazywała. Właściwie tylko gdy była w zalotnym nastroju albo pijana. Cóż, wiadomo przecież, że miałem z imperator kilka lat wcześniej nieco nieodpowiednią relację. Większość ludzi, zwłaszcza Winslade, nadal uważali moje spoufalanie się z nią za niestosowne.

      Wyszła zza zasłony chwilę później, wciąż z mokrymi włosami. Miała na sobie ubranie, ale nie przepisowy mundur. Wyglądało to jak piżama z oznakami stopnia na pagonach. Oficerowie spali w czymś takim. Ale, jak zwykle, ubranie było bardziej obcisłe, niż powinno. Można było to polecić inteligentnym tkaninom, jeśli się chciało.

      – Uch… Czy jesteś… jest teraz pani po służbie? – spytałem.

      – Niestety, oficerowie wysokiego stopnia nigdy tak naprawdę nie mają wolnego. Doskonale pokazuje to twoja wizyta. A teraz, zanim zmarnujesz więcej mojego czasu, przejdź do rzeczy. Dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, aby zobaczyć się ze mną osobiście?

      – Bo uważam, że popełniacie błąd. Powinniście sprawdzić wszystkie trzy układy, w których mógł schronić się wróg, zgodnie z pierwotnym planem.

      – Wróg… Jasne, James, wiem, że straciłeś w tej tragedii rodzinę. Ja również chciałabym odpłacić się napastnikom. Ale muszę być z tobą szczera. Zgubiliśmy ich.

      Z zaskoczenia zamrugałem oczami.

      – Nie tak rozumiem sytuację.

      – Mieliśmy tak naprawdę jedyną możliwość ich namierzyć: pierwszy przystanek. Potem szanse na to, że nadal lecimy prawidłową trasą, znacznie zmalały.

      – Ale technicy przeprowadzili kalkulację – zaoponowałem. – Ten kurs powinien odpowiadać kursowi napastników. Muszą w końcu gdzieś się pojawić.

      – Załóżmy, że tak jest – odparła, wycierając wciąż włosy ręcznikiem. – Może początkowo lecieliśmy w odpowiednim kierunku, ale musimy szczerze powiedzieć sobie kilka rzeczy. Każdy napastnik z odrobiną rozsądku powinien w ciągu ostatnich paru tygodni wyjść z nadświetlnej, zmienić kurs i odlecieć w innym kierunku. Mogli tak zrobić tydzień temu i nie zauważylibyśmy tego, bo sami przebywaliśmy w bąblu czasoprzestrzennym i byliśmy ślepi. Mogą to nawet robić właśnie teraz i znów nie wiedzielibyśmy o tym.

      – Rozumiem. Ale załoga uciekającego okrętu zwykle obiera kurs w linii prostej. Namierzyliśmy trzy gwiazdy, do których mogliby…

      – Tak naprawdę wcale nie. Nie mieliśmy nigdy trzech celów. Ten pierwszy był obiecujący. Mieliśmy spore szanse na dorwanie ich tam. Ale teraz prawdopodobieństwo jest nikłe. To prosta matematyka. Wyznaczyliśmy kurs w oparciu o ich początkową ścieżkę lotu na tyle dokładnie, jak to możliwe, ale nasze pomiary nie mogły być idealne. Z każdym rokiem świetlnym linia tak naprawdę zmienia się w stożek. Docieramy do jego szerszego krańca i w jego obszarze znajduje się wiele potencjalnych celów. Jak wyjaśniłam, ten pierwszy podwójny układ był naszą jedyną prawdziwą nadzieją.

      Poczułem przypływ frustracji. Może miała rację i przynajmniej wyczuwałem, że tak uważa, ale nie chciałem się poddawać. Jeszcze nie.

      – Sir, mówi pani o marginesie błędu – powiedziałem – o prawdopodobieństwach. Cóż, skoro to beznadziejna sprawa, to czemu teraz nie porzucimy pościgu? Czemu po prostu nie zawrócimy do domu?

      – Z uwagi na politykę i PR – odparła, odkładając ręcznik na bok i przechodząc na moją stronę biurka. Oparła pośladki o krawędź blatu i odchyliła się do tyłu, kładąc ręce na biurku. – Musimy pokazać, że szukaliśmy tak dokładnie, jak tylko się dało, aby zadowolić wściekły tłum


Скачать книгу
Яндекс.Метрика