Legion Nieśmiertelnych. Tom 5. Świat Śmierci. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
się rozumieć aluzję i zmarszczyła brwi.
– Jestem Della, specjalistka, i przewyższam cię stopniem – powiedziała.
Kivi uśmiechnęła się i uniosła palec.
– Już nie. Ja też jestem teraz specjalistką. Techniczną.
– A ja jestem biosem w trakcie szkolenia – dodał Carlos. – Ktoś chce odwrócić głowę i odkaszlnąć?
Głośno klasnąłem. Wszyscy na mnie spojrzeli. Póki dziewczyny licytowały się na stopnie, uznałem, że mogę sam się pochwalić. Byłem weteranem legionu, co stawiało mnie wyżej od nich wszystkich.
– Chodźmy do punktu zbiórki – powiedziałem stanowczo. – Musimy się przebrać i zabrać z magazynu nasze smoki. Według mejla informacyjnego są na barkach.
Razem przemierzyliśmy niemal niekończący się przestwór asfaltu i doszliśmy do kolejki przed barkami.
Okręty transportowe były szerokie, niskie i zbudowane raczej z myślą o użyteczności niż stylu. Wraz z kilkudziesięcioma innymi legionistami weszliśmy na metalową rampę i jakąś godzinę później ustawiliśmy się w naszych smokach z resztą Legionu Varus. Staliśmy wszyscy na baczność. Jako najstarszy podoficer, weteran Harris dzierżył sztandar z wilczą głową. Trzymanie sztandaru stanowiło wielki zaszczyt. Jako świeżo upieczony weteran mogłem się tylko przyglądać, jak on czyni to z wyraźną dumą.
Ustawiły się nas tysiące, jednostka po jednostce. Mniej niż dziesięć minut po tym, jak przybraliśmy szyk, barki wystartowały i kolejne zajęły ich miejsce.
Z ramp zeszli następni żołnierze w zbrojach i ze lśniącą bronią. Również mieli sztandary, ale konkurencyjnego legionu.
– To wschodzące słońce Legionu Solstice – powiedział głośno Harris. – Stójcie prosto, wyglądajcie porządnie. Nie przynieście mi wstydu.
Legion Solstice walczył i ginął razem z nami na Świecie Maszyn. Miałem co do nich mieszane uczucia z osobistych powodów, ale zasalutowałem im wraz z resztą naszych smoków. Żołnierze Solstice byli prawdziwymi wojownikami, nawet jeśli mieli swoje wady. Mogłem tylko się domyślać, co sądzą o nas.
Wkrótce na asfalcie stało ponad dwadzieścia tysięcy legionistów. Był to imponujący widok i cieszyłem się, wiedząc, że moi rodzice są gdzieś tam w tłumie i patrzą na nas. Nie mieli zbyt wielu okazji, żeby widzieć, jak mojemu legionowi przypadają jakieś zaszczyty.
Na scenie przed dwoma legionami stała gromada oficerów i polityków. Wokół nich tłoczył się tłum reporterów z dronami. Zauważyłem, że tylko kilka z nich skupia się na żołnierzach. Większość zajmowała się sceną.
Najpierw przemówiła imperator Turov. Nie zdziwiłem się, że tam stała i wdzięczyła się do kamer. Nie przegapiała takich okazji, a nawet starała się je tworzyć, gdy tylko było to możliwe.
– Za kilka minut czeka nas historyczna chwila – odezwała się donośnym głosem. Jakiś żartowniś ustawił pełną moc głośników. – Ważna dla całej Ziemi. Ja, imperator Galina Turov, sprowadziłam na naszą planetę wielką zdobycz spoza granic Imperium. Jak wielu z was wie, dowodziłam ekspedycją w nieznaną przestrzeń. Po pełnej trudów kampanii Legiony Solstice i Varus pokonały aż trzy armie obcych na Świecie Maszyn. Teraz w końcu zobaczymy owoce przelanej krwi i wydanych na wyprawę środków…
Mówiła tak przez dłuższy czas. Ta kobieta zdecydowanie wiedziała, jak przemawiać. Nie przegapiła żadnej okazji, by wspomnieć o sobie samej i swojej randze, gdy z elokwencją opisywała niezmierzone bogactwo, które zapewniła Ziemi.
W końcu, długo po tym, jak przestałem słuchać, ponad nami rozległ się hałas. Niebo zrobiło się jaśniejsze. Wyciągnęliśmy szyje, mimo że powinniśmy wpatrywać się jedynie w naszych dowódców.
Przybył frachtowiec. Całkiem spory, jak na tę klasę statków. Nazywali je supermasywnymi. Przewoziły między gwiazdami towary w ilościach, które wystarczyły, by zaopatrzyć całe planety.
– Coś jest nie tak – odezwała się przez głośnik w moim hełmie Della.
Zmarszczyłem brwi. Miała rację. Statek wyglądał inaczej, niż powinien. Ten pierwszy rozbłysk – co to było? Zbyt jasny na rakiety hamujące. Teraz widziałem, jak te odpalają się na dziobowych modułach.
– Jest zbyt blisko – powiedziałem. – Wyszedł za wcześnie z zakrzywienia czasoprzestrzeni. Powinien już siedzieć na orbicie.
Turov mówiła dalej, jakby nieświadoma problemu.
– Oto i on! – zagrzmiała. – Zauważcie unoszące się na jego spotkanie barki. Trzydzieści tysięcy ton tytanu. Sami pomyślcie! Roczna produkcja na Ziemi to mniej niż jedna dziesiąta tego, a podobny frachtowiec ze Świata Maszyn będzie teraz przybywać co miesiąc…
Przerwała, gdy wszyscy zebrani, całe tysiące, unieśli głowy ku niebu.
Zobaczyliśmy kolejny jasny rozbłysk. Tym razem efekt był silniejszy, cichy w przestrzeni kosmicznej, ale na tyle jasny, abyśmy musieli zmrużyć oczy. Żołnierze wokół mnie wstrzymali oddech.
– Chwieje się. Jest zdecydowanie zbyt blisko – powiedziałem. – Smoki, uruchomić silniki. Możliwe, że będziemy musieli szybko się przemieścić.
– Dokąd? – spytał Carlos. – Nie ma gdzie uciekać. Barki już odleciały. Turov myśli, że kierują się do doku, ale jak dla mnie to spieprzają.
– Cicho tam! – zagrzmiał Leeson na kanale plutonu. – Mamy wieści od dowództwa, że coś jest nie tak z frachtowcem. Nie zatrzymuje się.
– No co ty, kurwa, nie powiesz – powiedział cicho Carlos.
Nawet na niego nie nakrzyczałem. Po co? Wszyscy to już widzieliśmy. Leciał na nas statek wielkości drapacza chmur. Nie poruszał się już nawet w linii prostej, jego dziób skręcał w prawo, a cały kadłub powoli obracał się wokół własnej osi.
Ludzie zaczęli rozbiegać się na wszystkie strony, ale ja stałem bez ruchu. Harris także. Trzymał mocno sztandar Varusa, który powiewał na coraz silniejszym wietrze. Harris spojrzał na mnie.
– Co to, kurwa, ma być?! Zrobiłeś coś z tym statkiem, McGill?
– Jasne, Harris. Własnoręcznie rozpierdoliłem mu silnik.
Wtedy frachtowiec się rozpadł. Przysięgam, że widziałem, jak wypadają z niego metalowe sześciany. Spadły na ziemię niczym deszcz meteorytów, na całą przestrzeń portu kosmicznego. Dotarły na powierzchnię przed płonącym kadłubem statku. Sztaby twardego metalu wywołały tysiąc ogłuszających eksplozji, które zwaliły wszystkich z nóg.
Ludzie rozbiegli się z krzykiem. Niektórzy rzucili się na ziemię. Ja i Harris nawet nie próbowaliśmy. Wiedzieliśmy, że mamy przerąbane, więc przyglądaliśmy się spektaklowi z ponurymi minami. Płonący statek znalazł się tuż nad nami. W ostatnich chwilach zdawał się niemożliwie wielki i głośny i był to widok wart zapamiętania.
Moja ostatnia myśl, gdy umierałem razem z tysiącami innych, dotyczyła moich rodziców. Żałowałem, że sprowadziłem ich w pobliże Legionu Varus. Jeśli w historii legionów istniała jakaś przyciągająca pecha jednostka, to właśnie ta.
Płonący sześcian uderzył w asfalt kilkaset metrów ode mnie. Fala uderzeniowa zmiotła z ziemi mojego smoka.
Ginąc w kokpicie, pomyślałem o mamie, której nie będzie dane zobaczyć jedynej wnuczki. Cholerna szkoda.
4.
W końcu doczekałem się wskrzeszenia. Jak można się domyślić, przede mną była całkiem spora kolejka.
Powrót do życia był jak przebudzenie ze snu, który wciąż zaprząta myśli. Czułem swoje wspomnienia…