Winnetou. Karol MayЧитать онлайн книгу.
nie dojrzałbym mustangów, gdyby się tam pojawiły. Nie minął jednak kwadrans, kiedy ujrzałem w dali mnóstwo ciemnych punktów, zwiększających się szybko, w miarę jak się do mnie zbliżały.
Co za wspaniały widok przedstawiały te zwierzęta! Grzywy owiewały im szyje, a ogony chwiały się jak pióropusze. Było ich wszystkich ze trzysta sztuk, a jednak zdawało się, że ziemia drży pod ich kopytami. Pochód prowadził siwy ogier, godny tego, żeby go schwytać i oswoić, gdyby nie to, że żadnemu myśliwemu na preriach nigdy przez myśl nie przejdzie jeździć na koniu jasnej maści, gdyż zdradziłoby go to przed każdym nieprzyjacielem.
Teraz nadeszła stosowna chwila, żeby się im ukazać. Wyjechałem spod drzew na otwarte pole. Siwy przewodnik stada rzucił się wstecz, jak gdyby ugodzony kulą w pierś, stado stanęło, parsknęło głośno i trwożnie, po czym cały szwadron zrobił w tył zwrot, siwek wysunął się znowu na czoło i zwierzęta pognały tam, skąd przybiegły.
Ruszyłem za nimi wolno. Nie spieszyłem się, będąc pewien, że Sam znów je ku mnie napędzi. Chociaż konie zatrzymały się przede mną tylko na chwilkę, wydało mi się, że jedno ze zwierząt nie było koniem, lecz mułem. Po jakimś czasie zwierzęta nadbiegły znowu i znów na mój widok zawróciły. Powtórzyło się to raz jeszcze, a wtedy spostrzegłem wyraźnie, że się nie pomyliłem. Między nimi był muł, jasnobrunatny, z ciemnym pasem wzdłuż grzbietu. Muły mniej są wybredne niż konie, mają chód o wiele pewniejszy, a nad przepaścią nie dostają zawrotu głowy. Te zalety ważą na szali na ich korzyść, choć z drugiej strony, zwierzęta te są bardzo uparte. Pozwalają się nieraz raczej na śmierć zabatożyć, a nie zrobią kroku naprzód, pomimo że nie dźwigają ciężaru i idą po drodze gładkiej jak stół.
Wydało mi się, że ten muł ma w sobie dużo ognia i że jego oczy błyszczą nawet jaśniej i inteligentniej niż u koni, postanowiłem więc go złowić.
Teraz Hawkens znów zawrócił stado ku mnie. Mustangi nie mogły się ruszyć ani w tył, ani naprzód, rzuciły się więc w bok, a my za nimi. Stado rozdzieliło się, a muł został w głównym oddziale przy boku siwka, dając dowód nadzwyczajnej rączości i wytrwałości. Trzymałem się więc tego oddziału, a Sam zamierzał widocznie uczynić to samo.
– Brać w środek, ja z lewej, wy z prawej! – wołał do mnie.
Dawszy koniom ostrogi, dopędziliśmy mustangi, zanim się dostały do lasu. Tam galopować nie mogły, zawróciły więc, aby przelecieć pomiędzy nami. Chcąc temu zapobiec, zmniejszyliśmy z Hawkensem odległość między sobą, a konie rozproszyły się jak gromada kuropatw, na które uderzył jastrząb. Siwek i muł oddzieliły się od reszty, a my popędziliśmy za nimi. Zrozumiałem, że Hawkens też upatrzył sobie muła.
A niech tam! Zrezygnowałem więc z muła i skręciłem na bok, gdzie mustangi pędziły w różnych kierunkach, parskając i rżąc ze strachu. Hawkens znalazł się już tak blisko muła, że rzucił lasso, którego pętla owinęła się dookoła szyi zwierzęcia. Teraz powinien był osadzić konia i poderwać go wstecz, jak mnie o tym gorliwie pouczał. Zrobił to istotnie, lecz o mgnienie oka za późno, tak że to gwałtowne szarpnięcie powaliło jego konia; wywinął straszliwego koziołka w powietrzu i spadł na ziemię. Koń wstał natychmiast i popędził naprzód. Wskutek tego lasso zwolniło ucisk, a muł, który się nie przewrócił, zaczerpnął powietrza i pocwałował dalej, ciągnąc za sobą przez prerię konia, lasso bowiem przywiązane było do kuli u siodła.
Pośpieszyłem do Sama zobaczyć, czy mu się nic nie stało. On jednak wstał i zawołał:
– Do stu piorunów! Koń Dicka ucieka mi razem z mułem bez pożegnania, jeśli się nie mylę! Złaźcie prędko i dajcie mi swego konia!
– Ani mi się śni! Znowu wywiniecie kozła i oba konie pójdą do stu diabłów.
To rzekłszy, ruszyłem za mułem, który popadł teraz w zatarg z koniem. Koń biegł nieregularnie, zmieniając co chwila kierunek, a to wstrzymywało oczywiście muła związanego z nim lassem, toteż dopędziłem go szybko. Nie używając własnego lassa, chwyciłem za tamto i owinąłem je sobie kilka razy wokół ręki. Teraz ściągnięta nagle pętla zacisnęła się mułowi na szyi tak silnie, że stracił oddech i runął na ziemię.
– Trzymajcie mocno, póki nie pochwycę tego gałgana, a potem puśćcie! – zawołał Sam.
Przyskoczył i pomimo że muł walił nogami na wszystkie strony, stanął tuż obok niego.
– Teraz – zakomenderował.
Puściłem lasso, muł zaczerpnął powietrza i podniósł się w górę, ale w tej chwili Sam skoczył mu na grzbiet. Zwierzę stało przez chwilę nieruchomo jak skamieniałe z grozy, wkrótce jednak zaczęło wyrzucać to przednie, to zadnie nogi. Potem skoczyło nagle wszystkimi czterema nogami w bok i wygięło grzbiet jak kot, ale Sam siedział mocno.
Muł rzucił się nagle na ziemię i zaczął się tarzać, grożąc Samowi połamaniem wszystkich żeber: jeździec musiał dać za wygraną. Zeskoczyłem więc z konia, chwyciłem wlokący się po ziemi koniec lassa i owinąłem je dwukrotnie dokoła dość grubego pnia pobliskiego drzewa. Muł chciał pognać w dal, ale pień wytrzymał, lasso się naprężyło, a pętla ścisnęła mu znowu silnie szyję, wskutek czego zwierzę runęło po raz drugi na ziemię.
Sam Hawkens pochylił się, macał się po żebrach i po nogach, stroił miny, jak gdyby się najadł kiszonej kapusty z powidłami, i rzekł:
– Puśćcie tę bestię; nikt jej nie da rady, jeśli się nie mylę!
– Jeszcze czego! Uważajcie teraz!
Odwinąłem lasso z pnia drzewa i stanąłem nad zwierzęciem w szerokim rozkroku. Skoro tylko muł dobrze odetchnął, zerwał się z ziemi. Teraz chodziło przede wszystkim o to, by go silnie ścisnąć nogami. Gdy muł użył wszystkich środków wypróbowanych wobec Sama, podniosłem zwisające mu z szyi lasso, zwinąłem je i ująłem silnie tuż za pętlicą. Skoro tylko spostrzegłem, że zwierzę ma zamiar rzucić się na ziemię, zaciskałem pętlicę i tak, ściskając przy tym kolana, utrzymałem je na nogach. Była to ciężka walka, rzekłbym – trafił swój na swego. Ruszał się coraz słabiej, wściekłe parskanie przeszło w krótki kaszel, aż w końcu padł pode mną nie z własnej woli, lecz dlatego, że zabrakło mu sił. Legł na ziemi bez ruchu z przewróconymi oczyma. Zaczerpnąłem głęboko powietrza, zdawało mi się, że wszystkie żyły i ścięgna we mnie się porwały.
– Wielkie nieba, co z was za człowiek! – zawołał Sam. – Mieliście więcej sił niż to bydlę! Zlęklibyście się, gdybyście teraz zobaczyli swoją twarz!
– Wierzę.
– Oczy wam wyłażą, wargi popuchły, a z policzków lada chwila krew tryśnie.
– To przydarza się greenhornom, którzy nie dają się wyrzucić z siodła, gdy tymczasem mistrz w polowaniu na mustangi, jako mądrzejszy, pozwolił się strącić, przywiązawszy poprzednio własnego konia do muła i puściwszy obydwa na przechadzkę.
Podnieśliśmy teraz muła z ziemi, drżąc na całym ciele. Nie opierał się też przy zakładaniu siodła i uzdy. Gdy go Sam dosiadł, był mu posłuszny jak najlepiej ujeżdżony koń.
– Poznać, że ta mulica miała już pana – rzekł Sam – i to dobrego jeźdźca. Uciekła mu pewnie. Nazwę ją Mary. Jeździłem już kiedyś na mulicy, która się nazywała Mary, nie potrzebuję więc wymyślać innego imienia.
– A więc muł Mary, a strzelba Liddy!
– Tak. Ale, ale, muszę was poprosić jeszcze o jedną małą grzeczność. Nie mówcie o tym, co się tu stało. Przysługę tę będę zawsze bardzo