Winnetou. Karol MayЧитать онлайн книгу.
i gdybym wiedział, że darzycie mnie również odrobiną miłości, to serce moje byłoby pełne radości i wesela!
Podałem mu rękę i odrzekłem:
– Mogę wam sprawić tę uciechę, drogi Samie. Bądźcie pewni, że kocham was tak, no… jak się kocha dobrego, zacnego wuja. Wystarczy wam to?
Przybyliśmy do obozu, który posunięto tymczasem naprzód o odmierzoną część trasy. Bancroft wraz z trzema surwejorami zabrał się tęgo do roboty, aby w końcu pokazać, co potrafi. Wywołaliśmy ogólny podziw.
– Muł, muł! – wołano. – Skąd go macie?
– Przysłano mi go – odrzekł Sam poważnie.
– Nie może być! A kto?
– Pospieszną pocztą, pod opaską za dwa centy. Czy chcecie zobaczyć opakowanie?
Kilku się zaśmiało, a reszta jęła urągać, ale Sam osiągnął swój cel: nie pytano go więcej.
Zabrałem się natychmiast do pomiarów, które też dzięki temu posunęły się naprzód tak prędko, że mogliśmy nazajutrz zabrać się już do doliny, gdzie spotkaliśmy się onegdaj z bizonami.
Z brzaskiem dnia przenieśliśmy obóz do górnej części doliny bez udziału Hawkesa, Stone’a i Parkera, pierwszy z nich bowiem, chcąc ujeździć swoją Mary, udał się na prerię, a obaj pozostali postanowili mu towarzyszyć.
My, jako surwejorzy, zajęliśmy się ustawianiem tyczek pomiarowych przy pomocy kilku podwładnych Rattlera. Zbliżyliśmy się w końcu do miejca, w którym zabiłem niedawno oba bizony. Nie zauważywszy z pewnej odległości zwłok starego byka, zdziwiłem się niemało, podszedłem bliżej i zobaczyłem szeroki ślad ciągnący się od miejsca, na którym zwierzę leżało, ku niedalekim zaroślom. Trawa była zgnieciona, jakby ktoś wlókł coś po niej.
– Do stu piorunów – zawołał Rattler. – Czy to możliwe? Kiedy zabieraliśmy stąd mięso, przekonałem się, że obydwa buhaje były martwe, tymczasem ten widocznie jeszcze żył.
– Może go ktoś usunął? Na przykład Indianie. Trochę dalej na północ znaleźliśmy ślad stopy Indianina.
– Tak! Jaki rozumny i mądry bywa taki greenhorn! Skąd by się tu wzięli Indianie? Może z nieba spadli? Ja myślę inaczej. W bizonie kołatało jeszcze życie, a gdy odzyskał trochę sił, zawlókł się w zarośla i tam oczywiście zdechł.
Rattler poszedł ze swoimi ludźmi za śladem, przypuszczając może, że pospieszę za nimi. Tymczasem nie uczyniłem tego, gdyż nie podobał mi się szyderczy ton, jakim do mnie przemawiał, poza tym czekała mnie robota. Zresztą było mi dość obojętne, gdzie się podział trup byka. Zabrałem się więc do pracy, ale zaledwie wziąłem tyczkę do ręki, gdy z zarośli zabrzmiały okrzyki przerażenia, huknęły dwa czy trzy strzały i doleciał mnie głos Rattlera:
– Na drzewa, prędko na drzewa, bo śmierć! On nie umie się wspinać!
Zaraz też wypadł z zarośli jeden z jego ludzi, pędząc ogromnymi skokami jak człowiek ogarnięty śmiertelnym strachem.
– Niedźwiedź, olbrzymi niedźwiedź, szary grizzli! – zawołał przebiegając koło mnie.
Jednocześnie krzyknął jakiś jękliwy głos:
– Na pomoc, na pomoc! Ma mnie! Och, och!
Tak krzyczeć mógł tylko człowiek, przed którym rozwarły się wrota śmierci. Groziło mu widocznie wielkie niebezpieczeństwo, należało więc przyjść mu z pomocą… Ale jak? Strzelbę zostawiłem w namiocie, ponieważ mi przeszkadzała w pracy. Gdybym pobiegł do namiotu, człowiek ów byłby rozszarpany, zanim zdołałbym powrócić. Musiałem więc pójść tak, jak stałem, tylko z nożem i rewolwerami za pasem. Ale cóż ta broń znaczy wobec szarego niedźwiedzia! Wobec olbrzymiej siły, szalonej odwagi i niezmordowanej wytrwałości niedźwiedzia grizzli Indianie uważają jego zabicie za czyn ogromnie zuchwały.
Skoczyłem w zarośla. Ślad prowadził dalej, aż do miejsca, gdzie zaczynały się drzewa. Tam zawlókł niedźwiedź stadnika.
Była to groźna chwila. Za mną wołali surwejorzy, biegnąc do namiotu po broń, przede mną krzyczeli westmani, a wśród tego brzmiały wrzaski boleści człowieka, którego niedźwiedź dostał w swoje łapy.
Nareszcie stanąłem na miejscu. Przede mną leżało zupełnie rozszarpane cielsko bizona, z prawej i lewej strony krzyczeli westmani, którzy prędko pouciekali na drzewa i czuli się tam dość bezpieczni, gdyż nigdy nie widziano, by szary niedźwiedź piął się na drzewo. Jeden z westmanów starał się dostać na jedno z nich, ale niedźwiedź go przy tym zaskoczył. Człowiek leżał górną połową ciała na pierwszym niskim konarze, obejmując pień obu rękami, a grizzli szarpał przednimi łapami jego nogi i brzuch. Jeden rzut oka przekonał mnie, że westman przepadł bez ratunku. Mogłem więc teraz uciec bez narażania się na jakiekolwiek zarzuty, ale ten widok podziałał na mnie z nieodpartą potęgą. Porwałem jedną z porzuconych strzelb, ale niestety nie było już w niej naboju. Odwróciłem się, przeskoczyłem przez bizona i zadałem niedźwiedziowi kolbą z całej siły cios w czaszkę. Ale cóż? Strzelba rozprysnęła się jak szkło w moich rękach, zyskałem jednak tyle przynajmniej, że odwróciłem uwagę niedźwiedzia od ofiary. Zwrócił ku mnie głowę, ale nie jednym rzutem jak drapieżne zwierzę z gatunku kotów, lecz powoli, jakby się zdziwił tym głupim atakiem.
Tych kilka chwil ocaliło mi życie, gdyż wpadłem na myśl, w mym położeniu najszczęśliwszą i jedyną. Wyrwałem zza pasa rewolwer, podbiegłem tuż do niedźwiedzia i strzeliłem mu cztery razy w oczy. Dokonałem tego oczywiście tak prędko, jak tylko mogłem, po czym odskoczyłem daleko w bok i stanąłem, przypatrując się z dobytym nożem.
Gdybym się nie ruszył z miejsca, byłbym to przypłacił życiem, gdyż oślepione zwierzę puściło czym prędzej drzewo i rzuciło się na miejsce, na którym stałem przed chwilą.
Nie znalazłszy mnie tam, zajął się swoimi ranami, nie dbając już o tego, który je zadał, podniósł się w tej pozycji i parskając, i kłapiąc zębami, zaczął sobie przecierać oczy przednimi łapami. Stanąłem przy nim czym prędzej i wbiłem mu dwa razy nóż między żebra. Sięgnął ku mnie natychmiast, ale znowu na próżno, gdyż mnie już przy nim nie było. Nie trafiłem go w serce, miał więc jeszcze siły szukać mnie ze zdwojoną zajadłością może przez dziesięć minut. Utracił jednak w tym czasie wiele krwi i zmęczył się widocznie. Usiadł na powrót i znów zaczął przecierać oczy, dając mi sposobność do następnych dwu pchnięć nożem, o wiele skuteczniejszych. Odskoczyłem, a on opuścił przednie łapy na ziemię, podbiegł, chwiejąc się i chrapiąc, naprzód, potem w bok i z powrotem. Chciał się podnieść, ale sił mu już nie starczyło. Upadł na bok, potoczył się, na próżno usiłując wstać. Wreszcie wyciągnął się i legł spokojnie.
– Dzięki Bogu! – krzyknął Rattler z drzewa. – Bestia nie żyje. Byliśmy w okropnym niebezpieczeństwie.
– Nie wiem, na czym ta okropność polegała – odrzekłem. – Przecież postaraliście się o bezpieczeństwo swojej osoby. Teraz możecie zleźć.
Podszedłem do towarzysza wiszącego jeszcze na konarze. Przestał już jęczeć i nie ruszał się wcale. Z jego wykrzywionej twarzy patrzyły ku mnie szklane oczy.
– Puśćcie się, sir! – zawołałem. – Ja was zdejmę.
Nic nie odpowiedział, ani jednym ruchem nie okazał, że rozumie moje słowa. Prosiłem jego towarzyszy, żeby pozłazili z drzew i pomogli mi, ale słynni westmani nie dali się do tego nakłonić, dopóki nie przewróciłem kilka razy niedźwiedzia, dowodząc w ten sposób, iż rzeczywiście nie żyje. Wówczas odważyli