Towarzysze Jehudy. Aleksander DumasЧитать онлайн книгу.
człowieka, który płaci suto i który ma prawo przejeżdżać innych".
Markiz de Ribier opuścił okno, zasunął firanki, podniósł siedzenie i ukrył pod nim swą walizkę, po czym siadł, otuliwszy się płaszczem, i zasnął z takim samym młodzieńczym rozmachem, z jakim zjadł śniadanie.
Drogę od Orange do Valence przejechali w osiem godzin; przed samą Valence nasz podróżny obudził się, podniósł ostrożnie firankę i poznał, że mijali małe miasteczko de la Paillasse. Była noc. Naciśnięty zegarek wydzwonił jedenastą.
Nie warto było już zasypiać. Obliczywszy opłatę za drogę do Lugdunu, podróżny przygotował odpowiednią sumę.
W Valence, gdy nowy pocztylion zbliżył się do kolegi, którego miał zastąpić, podróżny usłyszał, jak dotychczasowy pocztylion mówi do nowego:
– Zdaje się, że to jakiś z "tamtych". Lecz ponieważ płaci hojnie, trzeba go wieźć, jak patriotę.
– Dobrze – odpowiedział drugi – powieziemy go, jak się patrzy.
W tej chwili podróżny uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. Podniósł firankę i rzekł:
– I dobrze zrobisz. Patriota, u diabła! Szczycę się, że nim jestem i to pierwszego gatunku.
A na dowód masz – wypij za zdrowie Rzeczypospolitej!
To mówiąc, dał asygnatę stufrankową pocztylionowi, który go polecał swemu koledze. A widząc, że drugi patrzy na papierek pożądliwie, rzekł:
– A to taki sam dla ciebie, tylko poleć mnie tak samo swemu następcy.
– Och! Bądźcie spokojni, obywatelu. Od Valence do Lugdunu będziecie jechali co koń wyskoczy!
– A oto z góry zapłata za szesnaście przejazdów i dwadzieścia sous dla konduktora.
Podzielcie się.
Pocztylion wskoczył na konia i pomknęli galopem.
Do Lugdunu przyjechali koło czwartej po południu.
Gdy przeprzęgano konie, jakiś człowiek w ubiorze tragarza, z noszami na plecach, zbliżył się do karety i szepnął młodemu towarzyszowi Jehudy kilka słów, które, jak się zdawało, zdziwiły go bardzo.
– Czyś pewny? – zapytał tragarza.
– Przecież mówię ci, że go widziałem na własne oczy.
– Więc mogę zakomunikować to naszym przyjaciołom, jako rzecz pewną?
– Możesz! Ale śpiesz się!
– Czy rano dać znać do Servas?
– Tak. Znajdziesz gotowego konia pomiędzy Servas i Sue.
Pocztylion zbliżył się. Młody człowiek mrugnął do tragarza; ten szybko się oddalił.
– Dokąd jedziemy, obywatelu? – zapytał pocztylion.
– Do Bourgu. Muszę być w Servas o dziewiątej wieczorem. Płacę trzydzieści sous.
– Czternaście mil w pięć godzin. Trochę trudno. Ale zresztą można spróbować.
I pocztylion puścił konie galopem.
Gdy biła dziewiąta, wjeżdżali do Servas.
– Dostaniesz sześć liwrów, tylko nie przeprzęgaj i jedź na pół drogi do Sue! – zawołał przez drzwiczki młody człowiek.
– Dobrze – odparł pocztylion.
Kareta minęła pocztę. O ćwierć mili od Servas Morgan zatrzymał karetę, wysunął głowę przez drzwiczki, zwinął dłonie, zbliżył je do ust i wydał głos przeraźliwie miauczącego kota. Naśladowanie było tak dobre, że z sąsiedniego lasu odpowiedział takim samym głosem kot.
– To tutaj – zawołał Morgan.
Pocztylion zatrzymał konie. Młody człowiek wyjął walizkę, otworzył drzwiczki, wysiadł i, zbliżywszy się do pocztyliona, rzekł:
– Oto obiecane sześć liwrów.
Pocztylion wziął monetę, włożył ją w oko, tak jak wkładają monokl eleganci naszych czasów.
Morgan domyślił się znaczenia tej pantomimy.
– Co to ma znaczyć?
– A to – odparł pocztylion – że jeszcze widzę na jedno oko.
– Rozumiem – zaśmiał się młodzieniec. – A jeśli zasłonię i drugie oko…
– No to nic nie będę widział.
– Ot, łajdak. Woli być ślepy, niż jednooki. Cóż robić? Co kto woli. Masz!
I dał mu jeszcze jedną sztukę.
Pocztylion wsadził ją w drugie oko, zawrócił konie i odjechał w kierunku Servas.
Towarzysz Jehudy poczekał, aż kareta zniknęła w ciemnościach, po czym zaświstał przeciągle.
Odpowiedział mu taki sam głos. W tejże chwili z lasu wysunął się jeździec, który podjechał galopem.
Na jego widok Morgan zakrył twarz maską.
– W czyim imieniu przychodzisz? – zapytał jeździec, którego twarz osłaniał szeroki kapelusz.
– W imieniu proroka Elizeusza – odparł zamaskowany młodzieniec.
– A więc na ciebie czekam – odparł ten i zsiadł z konia.
– Czyś prorok, czy uczeń? – zapytał Morgan.
– Jestem uczniem – odparł nowo przybyły.
– A gdzie twój mistrz?
– Znajdziesz go w klasztorze Kartuzów w Seillon.
– Czy wiesz, ilu naszych towarzyszy zebrało się tam dzisiaj?
– Dwunastu.
– Dobrze. Jeśli spotkasz innych, przyślij ich tam.
Ten, który nazwał się uczniem pokłonił się na znak posłuszeństwa, pomógł Morganowi przytroczyć walizkę do siodła i przytrzymał cugle konia.
Morgan, zanim włożył drugą nogę w strzemię, dał koniowi ostrogę i pomknął galopem.
Po prawej stronie drogi ciągnął się las Seillon, jak morze ciemności, na którym wiatr podnosił ciemne fale.
Ćwierć mili od Sue jeździec skręcił konia poprzez pola i zaczął się zbliżać do boru. Koń, prowadzony pewną ręką, zanurzył się bez wahania w gąszcz. Po dziesięciu minutach jeździec znalazł się na przeciwnym skraju lasu.
Sto kroków dalej wznosiła się budowla, samotna wśród polany.
Był to gmach solidny, zacieniony kilkoma wiekowymi drzewami.
Jeździec zatrzymał się przed wielkimi wrotami, nad którymi widniały trzy figury ustawione w trójkąt: N. Marii Panny, Jezusa i Jana Chrzciciela. Figura Matki Boskiej stała na najwyższym szczycie trójkąta.
Tajemniczy podróżny dotarł do kresu swej podróży – do klasztoru Kartuzów w Seillon.
Klasztor zbudowany został w 1178 r.
W 1672 r. na miejscu dawnego stanął gmach nowożytny. Do dziś widać jeszcze świetne ruiny tej budowli, a mianowicie fasadę z trzema figurami, przed którą stanął podróżny i małą kapliczką wewnątrz z wejściem na prawo od wielkich wrót.
W 1791 r. Kartuzi zostali wygnani z klasztoru. W 1792 r. klasztor z przyległościami wystawiono na sprzedaż, jako dobra kościelne. Przyległości te składały się najpierw z parku dotykającego budynków, a wreszcie z pięknego lasu, który do dziś nazywa się lasem Seillon. Lecz w Bourgu, mieście katolickim i religijnym, nikt