Przewieszenie. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
tak” – odpisał Wiktor.
Odpowiedź przez moment nie nadchodziła. Forst spojrzał na godzinę i uznał, że o tej porze w środku tygodnia nikt nie będzie siedział po nocach, czatując sobie z nim o jakimś antycznym numizmacie. Szczególnie, jeśli będzie tak odpisywał.
Położył dłonie na klawiaturze i chciał jeszcze coś dodać, ale zauważył, że rozmówca odpisał.
„Teraz zaczynamy gadać”.
„Możesz mi pomóc czy nie?” – wystukał Forst.
Przez moment zastanawiał się, czy zaproponować Kormakowi coś w zamian, ale potem stwierdził, że internauta najwyraźniej niczego nie oczekuje. Z pewnością sam był ciekawy tej sprawy, musiał śledzić ją w mediach czy na portalach w sieci. Gratyfikacją dla niego był sam fakt, że jakimś sposobem znajdzie się blisko niej.
„Mogę. Ale chcę wiedzieć, skąd to masz?”.
Wiktora zastanawiało jednak to, skąd pewność Kormaka, że to w istocie jedna z monet, które znajdowano w ustach ofiar. Wprawdzie komisarz nie był mistrzem Photoshopa, ale wyciął ją ze zdjęcia dość starannie. Nie sposób było rozpoznać, że znajdowała się w ustach Szrebskiej.
„Zrobiłem zdjęcie w szpitalu” – napisał Forst z nadzieją, że tyle wystarczy.
Nie wystarczyło.
„Jak dostałeś się do sali? Kim jesteś?” – odpowiedział rozmówca.
„Kimś, kto zastanawia się, skąd masz pewność, że to prawdziwy numizmat”.
Przez moment świdrował wzrokiem ekran, naciskając F5. Wiadomość zwrotna jednak nie nadchodziła, więc Wiktor wstał i poszedł do lodówki. Otworzył ją, wspominając z rozrzewnieniem, jak niegdyś znajdował się w niej cały arsenał puszek i butelek. Teraz nie było w niej nic, co mogłoby ukoić jego nerwy.
Wyciągnął butelkę wody i usiadł z nią przy laptopie.
Nadal żadnej odpowiedzi.
– No dawaj – mruknął.
Josh Homme z Queens of the Stone Age właśnie śpiewał o tym, że słońce jest jego bogiem i nawoływał, by wyleczyło ich niczym wystrzał z pistoletu. Forstowi podobała się taka koncepcja terapii, choć nie wiedział, kim są ci „oni”. Może chodziło o wszystkich.
Odczekał jeszcze chwilę, licząc na odpowiedź, a potem uznał, że wyczerpał zapas szczęścia na ten dzień. Rozważał wzięcie prysznica, ale tylko przez moment. Zamknął laptopa i poszedł do sypialni. Zrzucił z siebie koszulę i spodnie, po czym opadł ciężko na łóżko.
Miał już dosyć. Pogrzeb, dwukrotne niebezpieczeństwo napicia się, cała ta sprawa ze Sznajdermanem. Wystarczy.
Zamknął oczy, licząc, że znajdzie ukojenie we śnie. Wiedział jednak, że to tylko czcze życzenie. Jego myśli będą wracać do czteropaka, który zostawił w samochodzie. A jeśli nawet na moment o nim zapomni, zobaczy Szrebską.
Przynajmniej głowa go nie bolała. O dziwo.
Co jakiś czas Forst sprawdzał zegarek, podświetlając wyświetlacz. Za każdym razem denerwował się coraz bardziej, ale ostatecznie zaraz po czwartej udało mu się zasnąć.
Spałby może do południa, gdyby nie dzwonek do drzwi. Obudziwszy się, przekręcił się na drugi bok, zamierzając zignorować porannego natręta. Pewnie Jehowi, skwitował w duchu. Nikt inny nie miałby powodu, by go odwiedzić. Na dobrą sprawę mało kto w ogóle wiedział, gdzie mieszka. Żaden znajomy nigdy nie wpadł z wizytą, z byłymi dziewczynami spotykał się tylko na mieście albo u nich, a rodzina… o rodzinie nie mogło być mowy. Nawet nie wiedzieliby, w którym mieście go szukać. Większość przypuszczała pewnie, że nadal mieszka w Krakowie.
Jehowi albo inni akwizytorzy, niesprzedający zbawienia.
Chyba że…
Wiktor zerwał się z łóżka i natychmiast sięgnął po kaburę z bronią.
10
Iwo Eliasz z żalem patrzył w mgłę. Jak cudownie musiał wyglądać Szymon, tocząc się po zboczu? Jeśli jego doświadczenie z Pauliną mogło o czymkolwiek świadczyć, to z pewnością był to widok wyjątkowy.
Przeklęta pogoda, jakby mało miał tego dnia problemów.
Teraz mógł mieć jeszcze jeden – istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że na miejscu stawi się ten sam TOPR-owiec, z którym rozmawiał wczoraj pod Kozią Przełęczą. W sumie Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe miało od dwustu do trzystu członków, ale statystyka była mocno zawyżona, gdyż część z nich dożywotnio dzierżyła tę godność – byli to ratownicy, którzy ze względu na wiek lub stan zdrowia nie mogli już wychodzić w góry.
Ci aktywni mieli obowiązek wyrobienia stu dwudziestu godzin rocznie, dyżurując w Stacji Centralnej, przy śmigłowcu, czy wychodząc na szlaki i pomagając tym, którzy zazwyczaj sami prosili się o problemy. Eliaszowi nie udało się ustalić, w jakim systemie zmianowym pracuje TOPR, więc nie sposób było stwierdzić, czy nie trafi na tę samą osobę. Zawodowych ratowników było raptem trzydziestu.
Logika podpowiadała, że drugi dzień z rzędu ten sam człowiek nie powinien się zjawić, ale Iwo rzadko polegał tylko na niej. Wolał solidniejsze podparcie.
– Mój Boże… – Dziewczyna łkała, chowając twarz w dłoniach.
Jej chłopak stał obok, tępo gapiąc się we mgłę.
Iwo miał ochotę pozbyć się także jego. Dziewczyna nadal nadaremno wzywała Wszechmogącego, a jej partner sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił ogarnąć sytuacji rozumem.
Eliaszowi działało to na nerwy. Co było trudnego w pojęciu, co się tu wydarzyło? Człowiek spadł ze skał. Zginął. Jak wiele interpretacji mogło się pojawić w umyśle tego kretyna?
– Zejdę niżej – odezwał się Iwo, mając nadzieję, że głos mu się lekko zatrząsł.
– Co? – spytał chłopak, potrząsając głową.
– Sprawdzę, czy coś widać. Może on… może przeżył.
Istniało takie nikłe prawdopodobieństwo. Gdyby tak się stało, Eliasz musiałby dokończyć robotę.
– Wy zadzwońcie po TOPR.
– Ale…
– Sześćset jeden, sto, trzysta.
– Kiedy ja…
– Dzwoń! – polecił mu Iwo, a potem obrócił się i poszedł w dół.
Sprawa była załatwiona, przynajmniej jeśli chodzi o ratowników, którzy pojawią się na miejscu. Tych dwoje zapewne wspomni, że jeszcze jeden turysta widział wypadek, a potem poszedł sprawdzić, co się stało. Może ktoś się za nim rozejrzy, może nie. Z pewnością nikt nie będzie go szukał.
Ostatnim razem doszło do rozmowy z jednym z TOPR-owców, tym razem mogło w ogóle nie być okazji. Iwo uznał, że niepotrzebnie przejmuje się tym, czy może trafić na tę samą osobę, co wczoraj.
Zszedł poniżej linii chmur i poczekał trochę, aż się rozejdą. Gdy mógł już zobaczyć kawałek piarżyska, zaczął wodzić wzrokiem za Szymonem. Poniekąd chciał go zobaczyć żywego. Widok czołgającej się, zakrwawionej ofiary byłby czymś wyjątkowym. I gdyby nikogo nie było w okolicy, mógłby dokończyć dzieło. Bezpośrednio, w cztery oczy, jak z Chalimoniukiem.
Szybko jednak dostrzegł martwego chłopaka. Znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej, rozpłaszczony na głazie jak balon z wodą zrzucony z balkonu na ulicę. Eliasz przez moment