Trawers. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
oczywiście, że nie. Przynajmniej nie czystą – przyznał. – Jest za droga. Ty kupujesz kompot, nasz polski wynalazek z lat siedemdziesiątych. Chwała dwóm studentom chemii, którzy wynaleźli ten tańszy substytut.
Forst milczał.
– Powiesz mi, co było w tej przesyłce?
– Gąbka spryskana perfumami Olgi.
– Że co proszę?
– Ktoś wysłał mi jasną wiadomość.
Osica otworzył usta, ale się nie odezwał. Wciągnął głęboko powietrze, a potem pokręcił głową, jakby właśnie usłyszał największą głupotę.
– Wydawało ci się, Forst.
– Nie.
– W tym przesiąkniętym smrodem miejscu wszystko, co pachnie nieco lepiej, musi przywodzić na myśl najmilsze znane ci…
– To jej perfumy.
Ręka drgnęła Wiktorowi, gdy znów poczuł potrzebę, by podrapać się w miejscu iniekcji. W porę jednak się zmitygował, po czym zaczął odwijać zakasany rękaw. Osica wbijał wzrok w jego oczy i czekał na więcej informacji.
Szybko jednak zrozumiał, że musi je wyciągnąć z komisarza.
– W porządku… – podjął. – Załóżmy, że masz rację.
– Nie musimy zakładać. Tak jest.
– Niech będzie. W takim razie wytłumacz mi, po co ktokolwiek miałby przysyłać ci coś takiego?
– Są dwie możliwości.
Osica sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie miał zamiaru o tym wspominać. Może ta namiastka śledztwa okaże się terapeutyczna? Może dzięki temu choć na moment Forst zyska cel? Nie, to mrzonki, nie było sensu się oszukiwać. Wiktor dawno popadł w apatię, z której prawdopodobnie już nie wyjdzie.
– Albo Bestia z Giewontu chce sobie ze mnie zadrwić, albo Olga żyje.
– Słucham?
– Chyba nie sądzi pan, że zabójca rzeczywiście powiesił się w górach, jak każą nam myśleć media?
– Nie, Forst, nie. Co do tego nie mam wątpliwości. Ale…
– Olga.
– Tak – odparł Osica i wypuścił ze świstem powietrze. – Rozumiem, że narkotyki przepełniają cię… optymizmem czy pogodą ducha, ale to wyjątkowe brednie, nawet jak na ciebie.
Znów zaległa cisza. Edmundowi przemknęło przez myśl, że istnieje jedna zasadnicza różnica między Forstem a typowymi ćpunami. W przypadku tych ostatnich rozmowom zawsze towarzyszył rozbiegany wzrok, nerwowość i nadpobudliwość. Tymczasem Wiktor patrzył mu prosto w oczy i miał kamienny wyraz twarzy.
– Rozumiesz, co mam na myśli…
– Rozumiem, panie inspektorze.
– Więc skąd ten wniosek?
– Stąd, że Bestia z Giewontu nie bawi się w półśrodki.
– Hę?
– Zwykłe gry nie robią na tym człowieku wrażenia. Nie dostarczają mu odpowiednich emocji. Zakładam więc, że nie pogrywałby sobie ze mną w ten sposób. Nie przysyłałby mi perfum tylko po to, żeby się ze mną podrażnić.
Edmund głośno przełknął ślinę. Było to logiczne założenie, ale stanowczo niewystarczające, by wysuwać tak daleko idące wnioski.
– Miałem sporo czasu, by się nad tym zastanowić.
– Nie wątpię.
– I to jedyna sensowna konkluzja.
Osica podrapał się po głowie. Czuł się dziwnie bez czapki oficerskiej i munduru, ale wyszedł z założenia, że lepiej będzie, jeśli zjawi się na Podgórzu w stroju cywilnym. Jego żona zwykła mawiać, że wygląda wtedy dziwnie – i tkwiło w tym ziarno prawdy. Edmund znacznie lepiej czuł się w swoim… naturalnym ubiorze.
Spojrzał na Forsta. Zaletą odbywania kary w zakładzie typu półotwartego było to, że mógł nosić typowe dla niego czarno-czerwone koszule w kratę. Gdyby trafił tam, gdzie w istocie było jego miejsce, musiałby nosić czerwony strój oznaczający „enkę”, więźnia niebezpiecznego.
– Masz za dużo czasu na myślenie, Forst.
– To prawda. Ale dzięki temu wiem, że ona żyje.
Edmund nie słyszał nadziei w jego głosie. Nie widział też jej w oczach skazańca. Dostrzegał za to pewność. Uznał, że być może nie powinien się dziwić – racjonalność opuściła Wiktora zapewne na długo przed tym, jak trafił na Podgórze.
– Załóżmy, że masz rację – powtórzył Osica. – W jakim celu Bestia z Giewontu miałaby ci przysyłać tę wiadomość?
– By się nade mną znęcać.
– Mówiłeś, że nie bawi się w takie gierki.
– To nie gierka. To katorga, panie inspektorze.
– No dobrze… – odparł Edmund i potarł skronie. – Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Dlaczego to robi?
– Nie wiem. Jestem na jego celowniku od czasu, kiedy wyciągnąłem tamtą monetę z ust ofiary na Giewoncie. I od tamtej pory nie udało mi się ustalić, dlaczego ja.
Osica także wiele razy zadawał sobie to pytanie. Było jednym z tych, na które nie istniała żadna dobra odpowiedź.
– Jego motywacje zresztą mnie nie interesują – dodał Wiktor. – Chcę tylko, by znalazł pan Olgę.
– Na miłość boską… czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? Pogrzebałeś ją. Byłem tam, Forst.
– Chowaliśmy zamkniętą trumnę.
– Tak, ale…
– W dodatku akta sprawy mówią, że nie sprawdziłem jej pulsu w szpitalu.
– Akta sprawy mówią? To sam nie pamiętasz?
– Nie – przyznał Wiktor i po raz pierwszy spuścił wzrok. – Tamte chwile widzę w pamięci jak przez mgłę. Wydaje mi się, że sprawdziłem puls na przegubie ręki, ale…
Osica sądził, że za moment dokończy, jednak Forst zamilkł.
– To nie ma znaczenia – ocenił podinspektor. – Stwierdzono zgon, zamknięto ją w kostnicy, a potem opuszczono w trumnie do ziemi.
– Najwyraźniej nie.
– Sugerujesz, że ktoś w magiczny sposób przeniósł ją gdzie indziej?
– Nie ma w tym żadnej magii, panie inspektorze. Przeciwnie.
Edmund wiedział już doskonale, o co poprosi go były podkomendny. Nie musiał nawet werbalizować swojej prośby, by wszystko stało się jasne. Obaj zdawali sobie z tego sprawę.
Forst podniósł wzrok.
– Dowie się pan, czego może? – zapytał.
– Ależ…
– Nigdy o nic pana nie prosiłem, panie inspektorze.
Osica przypuszczał, że to prawda. Ilekroć Wiktor ładował się w kłopoty, zazwyczaj zdawał się albo tym nie przejmować, albo czerpać z tego satysfakcję. Nigdy nie znalazł się w na tyle opłakanej sytuacji, by prosić o pomoc.
– Teraz to robię – dodał. – I proszę, żeby miał pan otwarty umysł.
– W porządku.
– Trzeba