Trawers. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
ma pan na myśli?
– Proszę spojrzeć – odparł Gomoła i wskazał na zwłoki.
Dominika spuściła wzrok. Najwięcej krwi znajdowało się w okolicach szyi i rąk. Nic dziwnego, tam najłatwiej było dobrać się do tętnic. Płynąca z niej posoka była żywoczerwona i wyraźnie kontrastowała z bielą śniegu.
– Odcięto mu opuszki palców – dodał podkomisarz.
– Słucham?
– Niech się pani przyjrzy.
Wadryś-Hansen uznała, że najwyższa pora to zrobić. Nabrała tchu, a potem skierowała snop światła z latarki na zwłoki. Pochyliła się, przyglądając się najpierw twarzy. Oczy były szeroko otwarte, wbite w bezgwieździste niebo. Rogówki zmętniały, jakby pokryły się warstwą mgły. Było w tym coś symbolicznego, jakby opadła kurtyna zamykająca życie tego człowieka.
Dominika nie potrafiła oszacować, jak wiele krwi straciła ofiara, ale z pewnością plamy opadowe nie będą tak rozległe, jak zwykle. W dodatku niska temperatura zrobi swoje – gdy odwrócą ciało na stole sekcyjnym, nie zobaczą tradycyjnej ciemnej barwy. Mróz wywoływał reoksydację hemoglobiny i sprawiał, że livores mortis stawały się różowawe.
Przełknęła zgęstniałą ślinę, starając się wrócić myślami do tego, co tu i teraz. Na dokładniejsze analizy będzie jeszcze pora, w tej chwili musiała skupić się na tym, kim był ten człowiek, a ponadto jak i kiedy umarł.
Stężenie pośmiertne jeszcze nie nastąpiło, co przy temperaturze poniżej zera nie było niczym dziwnym. Zwłoki znajdowały się w takiej samej pozycji, jak wtedy, gdy miejsce zdarzenia opuszczał zabójca. Mięśnie się nie skurczyły, kolana nie podkuliły, dłonie nie zacisnęły, a łokcie nie zgięły. Twarz się nie zmieniła. Wadryś-Hansen patrzyła na wyraz, z którym umarł ten człowiek.
Sprawiał wrażenie spokojnego, ale Dominika wiedziała, że to wyłącznie złuda. Oświetliła zamarzniętą twarz.
– Z kartą dentystyczną też będzie problem – odezwał się Gomoła.
– To znaczy?
– Ktoś wybił mu wszystkie zęby.
Usta były zamknięte, nie sposób było tego stwierdzić. Prokurator odwróciła głowę i posłała policjantowi krótkie spojrzenie.
– Ruszaliście ciało?
– Nie, oczywiście, że nie.
– Więc skąd wiecie, że został pozbawiony zębów?
Podkomisarz wskazał na bok. Wadryś-Hansen skierowała tam latarkę i zobaczyła niewielkie żółtawe elementy, które odcinały się na śnieżnobiałym podłożu. Kawałki siekaczy lub kłów.
– Zostawił tylko strzępki – odezwał się Gomoła. – Technicy nie łudzą się, że cokolwiek uda się z tego wyciągnąć. Nie złożymy nawet połowy zęba.
Dominika zaklęła w duchu. Zanim jednak zdążyła zastanowić się nad tym, dlaczego ktokolwiek miałby działać w taki sposób, zamiast po prostu zmiażdżyć szczękę, podszedł do niej biegły lekarz.
Przedstawił się jako Patryk Urban, po czym postawił torbę z zestawem kryminalistycznym obok jednej z lamp. Wyciągnął z niej niewielką szpatułkę i odpakował z folii.
– Możemy otwierać usta? – zapytał. – Czekaliśmy z tym na panią.
– Oczywiście.
Urban ostrożnie umieścił przyrząd między wargami denata, a potem odchylił delikatnie żuchwę.
– Muszę zobaczyć, czy usunięto wszystkie zęby czy tylko… – Nagle urwał i zamarł.
Dominika cofnęła się o półkroku, a Gomoła wydał z siebie cichy jęk, jakby widok sprawił mu fizyczny ból.
– Kurwa mać… – powiedział.
– To… – zaczął Patryk. – To niemożliwe – dodał, obracając się do Wadryś-Hansen. – Przecież ten człowiek zabił się na Słowacji. A drugiego… drugiego wpakowaliście do więzienia.
Prawdę powiedziawszy, Wiktora skazano za zupełnie inne przestępstwo, ale Dominika nie miała zamiaru o tym wspominać. Wbijała wzrok w monetę, która tkwiła w dziąśle ofiary. Ktoś wsunął ją tam z niemałą siłą, wyglądała, jakby zajęła miejsce zębów.
Przez moment trwała niczym niezmącona cisza. Polana Upłaz nagle zdawała się przenieść w osobliwe oko cyklonu. Nie słychać było nawet typowych dźwięków nocy. Powietrze jakby na moment stężało, wiatr zupełnie ucichł.
Prokurator nachyliła się nad otwartymi ustami zmarłego. Lekarz poprawił ułożenie lampy, by świeciła prosto w jamę ustną. Włożył szpatułkę głębiej, odsunął język, a potem przyjrzał się monecie.
– Arabskie napisy i symbol orła. Nic więcej nie widzę.
– Poproszę o zdjęcia – zwróciła się do jednego z techników Dominika.
Szybko obfotografował to, co znajdowało się w ustach zmarłego, a potem wyciągnął znalezisko i umieścił je w woreczku na dowody.
Gomoła nachylił się do Wadryś-Hansen.
– To możliwe? – szepnął.
– Wszystko jest możliwe, komisarzu.
– Ale to…
– Może to być naśladowca – zauważyła Dominika.
Nie zdążyła się nad tym zastanowić, ale właściwie było to dość logiczne założenie. Nie przypuszczała, by Bestia z Giewontu miała wrócić tak szybko. Kiedyś owszem, ale jeszcze nie teraz. Rozpoczynał się dopiero okres, który w nomenklaturze anglosaskiej dotyczącej seryjnych zabójców określano jako cooling-off period. Morderca uspokajał się, wracał do normalności, do swojego zwykłego życia. Na nowo zaczynała narastać w nim żądza zabijania i Dominika sądziła, że minie jeszcze sporo czasu, nim Bestia znów uderzy. Nie sposób było stwierdzić ile. Jeden z najbardziej wynaturzonych seryjnych zabójców, Dennis Rader, zamordował dziesięć osób na przestrzeni trzydziestu lat.
– Tak, może mieć pani rację… – burknął Gomoła.
Wadryś-Hansen nawet na niego nie spojrzała. Skupiała się na ofierze.
– Nawet gdyby Bestia z Giewontu żyła, nie zabijała przecież w ten sposób – ciągnął podkomisarz. – Tamten facet polował na szczytach, nie tutaj. I nie robił tyle burdelu.
Z tym Dominika mogłaby polemizować.
– Był… jak by to ująć… subtelny.
– Subtelny?
– Wie pani.
– Nie, nie wiem. W moim przekonaniu nie było nic subtelnego w jego czynach.
– A jednak popełniał je z klasą.
Wadryś-Hansen nie miała najmniejszej ochoty kontynuować tej rozmowy. Przypominała sobie zresztą, że Gomoła nie miał zbyt dobrej opinii wśród kolegów po fachu. Przełożeni natomiast darzyli go sympatią, zapewne dlatego, że ochoczo wypełniał każdy rozkaz.
Dominika chętnie widziałaby tu Osicę. Był to najprawdopodobniej jedyny człowiek, który podzielał pogląd, że Bestia z Giewontu nadal jest na wolności. Nie licząc Forsta. Ale jego należało usunąć z jakiegokolwiek równania.
– To nie w stylu tamtego gościa – dorzucił jeszcze Gomoła. – Musi mieć naśladowcę.
– Mhm.
– Co mnie wcale