Trawers. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
zaklął pod nosem i usiadł. Obrócił się, oparł o ścianę i zwiesił nogi na pryczy.
Wracało jedno z pytań, które dotychczas udawało mu się upchnąć gdzieś w zakamarkach umysłu dzięki kompotowi. Jak to możliwe? Jak zabójca sprawił, że Olga przeżyła? Scenariuszy było wiele, ale żaden nie wydawał się wykonalny.
Forst zastanawiał się nad tym przez jakiś czas. Nie wiedział, ile go upłynęło – może godzina, półtorej, a nawet dwie. Tutaj było to pojęcie względne, szczególnie w ciągu dnia, gdy więźniowie mogli opuszczać celę. Nic nie nadawało rytmu codziennej egzystencji, wszystko nikło w apatycznej monotonii. Wszystko, łącznie z odpowiedzią na pytanie, które dręczyło Wiktora.
Nie było ono zresztą jedynym. Zastanawiał się także nad tym, jak opuścić mury Podgórza. Gdyby dostał mniejszy wymiar kary, mógłby to zrobić najwcześniej w połowie odsiadki. W przypadku dwudziestu pięciu lat pułap podnoszono jednak do piętnastu lat.
W dodatku sąd musiałby powziąć przekonanie, że skazany nie popełni już więcej przestępstwa. Forst nie sądził, by ktokolwiek mógł okazać się takim optymistą.
Trudno, będzie musiał liczyć na Osicę.
A może nie? Może istniał jakiś sposób, by wyjść z więzienia przed czasem? Były jeszcze dwie drogi formalne, o których od czasu do czasu myślał. Żadna z nich nie była zbyt prawdopodobnym scenariuszem.
Mimo to…
Forst poderwał się z pryczy. Uznał, że jeśli nie spróbuje, nigdy nie dowie się, czy w istocie istniała jakaś szansa. Przynajmniej nie będzie siedział bezczynnie i zadręczał się myślami o Szrebskiej, skupi się na czymś innym.
Wyszedł na korytarz i natychmiast przykuł uwagę klawisza. Mężczyzna zgromił go wzrokiem i mechanicznie sięgnął do pałki umocowanej do pasa.
Strażnicy początkowo traktowali go jak najgorszego kundla, ale ich podejście zmieniało się podobnie, jak w przypadku więźniów. Im dłużej był spokojny, im więcej czasu siedział z nosem w książce i roztaczał wokół siebie mgiełkę enigmatyczności, tym przychylniejsi się stawali.
– Co jest, Forst?
– Muszę skorzystać z telefonu.
– Ty?
Wiktor wzruszył ramionami.
– Nie widziałem jeszcze, żebyś gdzieś dzwonił.
– Na każdego w końcu przychodzi pora.
Klawisz sprawiał wrażenie, jakby nie rozumiał.
– Z kim chcesz się kontaktować, co? – spytał. – Nie masz rodziny, z tego co wiem.
– Nie mam.
– Znajomych chyba też nie?
Forst pokiwał głową. Ostatnia osoba, którą mógł w ten sposób nazwać, skończyła zmasakrowana w opuszczonym słowackim budynku.
– Więc gdzie chcesz dzwonić?
– Do kancelarii Żelazny & McVay.
– Gdzie?
Wiktor pamiętał, że Olga polecała mu kiedyś prawniczkę z tej firmy. Wprawdzie, o ile go pamięć nie myliła, adwokat pracowała w Warszawie, ale wiedział, że kancelaria ma także krakowską filię. Być może udałoby się ściągnąć obrończynię tutaj.
– Co ty kombinujesz?
– Nic.
– Zamarzyło ci się wcześniejsze wyjście?
– Być może. Mam jeszcze…
– Masz to ty, Forst, zupełnie płonną nadzieję. Ale jak chcesz się kopać z koniem, proszę bardzo – odparł funkcjonariusz i skinął na niego. Poprowadził go do aparatu telefonicznego, a potem stanął obok.
Wiktor zmierzył go wzrokiem.
– Coś nie pasuje? – spytał klawisz.
Były komisarz się nie odezwał. Sięgnął po słuchawkę, a potem rzucił okiem na wykaz numerów na kartce leżącej obok aparatu. Sto osiemnaście dziewięćset trzynaście. Kiedyś nikt nie musiał posiłkować się takimi pomocami, żeby dodzwonić się do biura numerów. Teraz cudem było, że takie miejsce jeszcze w ogóle istnieje.
Forst szybko uzyskał to, czego potrzebował, a potem zadzwonił do siedziby kancelarii Żelazny & McVay przy Złotej 59. Odebrała kobieta, która przedstawiła się jako Anna, nazwisko mu umknęło. Wyłuszczył sprawę i przypuszczał, że będzie musiał się nagimnastykować, chcąc ustalić, o którą prawniczkę chodziło Oldze. Rozmówczyni jednak szybko załapała.
– Joanna Chyłka?
– Nie wiem. Możliwe.
– Mówi pan, że szuka… jak pan to określił, najtwardszej sztuki?
– Tak.
– W takim razie z pewnością chodzi o mecenas Chyłkę.
– Możliwe.
– Już pana łączę.
Forst nabrał tchu i spojrzał na klawisza. Ten patrzył na niego leniwie, dłubiąc w ustach. Robił to tak ostentacyjnie, że trudno było uznać, by coś rzeczywiście zaklinowało mu się między zębami.
– Joanna Chyłka – rozległ się głos w słuchawce. Zdecydowany, twardy, ale niepozbawiony seksapilu. Wiktor natychmiast wyobraził sobie jedną z tych kobiet sukcesu, które rozpoczynały dzień od espresso, a kończyły wygraną sprawą.
– Dostałem namiar na panią od…
– Tak, tak. Anka z Recepcji mi powiedziała – wpadła mu w słowo. – Od Olgi.
– Znałyście się, jak rozumiem.
– Dobrze pan rozumie. Jak na policjanta, całkiem nieźle.
– Nie pracuję już w policji.
– Ano nie, rzeczywiście – odparła pod nosem. – A szkoda, bo przydałoby się kilku takich jak pan. Zmniejszyłoby się bezrobocie w tanatologii, usługach cmentarnych i w kamieniarstwie. Choć z drugiej strony… oni nigdy nie narzekają na brak pracy, prawda?
– Prawda.
Joanna westchnęła do słuchawki.
– Szuka pan nowego obrońcy? Gabert nie podołał?
– Była pani chwalona. A ja potrzebuję niekonwencjonalnego podejścia.
– Rozumiem.
– Więc jest pani zainteresowana?
– Nie. Nie przyjmuję przegranych spraw, nawet jeśli potencjalny klient wygląda jak buntowniczy rockman.
– Słucham?
– Widziałam pana w telewizji. Fajne koszule.
– Niech pani posłucha…
– Szkoda czasu – oceniła. – Sprawy i tak nie wezmę, ale udzielę panu darmowej porady telefonicznej. Niech pan zainteresuje się ułaskawieniem. Mamy sprzyjający klimat polityczny.
– Co takiego?
– Posłał pan w trzy diabły zbrodniarza OUN-UPA, prawda? To dość patriotyczne.
Forst potarł skroń i uznał, że popełnił błąd. Prawniczka może i działała nieco poza ramami systemu, jeśli wierzyć mediom, ale najwyraźniej nie miała zapędów samobójczych. Przynajmniej nie na tyle, by przyjmować sprawę przegraną już przez innego adwokata.
– Zostaje panu jeszcze skarga do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
– Mhm.
– Choć