Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
to jest, do kurwy nędzy? – zapytała.
– Tabliczka z imieniem, nazwiskiem i zajmowaną funkcją.
Wymierzyła palcem wskazującym w kawałek metalu na drzwiach.
– To ma stąd zniknąć.
– Zapewne zniknie, ale wątpię, żeby osoba, która siedzi w środku, równie łatwo…
Zanim zdążył dokończyć myśl, Joanna już złapała za klamkę. Popchnęła drzwi z całej siły i wpadła do środka jak huragan. Mężczyzna siedzący za biurkiem poderwał się na równe nogi.
– Wynoś się stąd – rzuciła.
Prawnik otworzył szeroko oczy.
– Ale…
– To mój gabinet – oznajmiła, rozglądając się. – Szoruj stąd.
Przez moment trwała ciężka cisza. Kordian pomyślał, że dobrze byłoby zażegnać konflikt, zdusić go w zarodku, zanim dojdzie do eskalacji. Należało jednak mieć na uwadze, że Chyłka została partnerem. Na dobrą sprawę mogła wyrzucić z biura każdego, poza tymi, którzy w kancelaryjnej hierarchii znajdowali się na równi z nią. A takich było tylko kilku – i nieszczęśnik, który trafił do tego gabinetu, z pewnością do nich nie należał.
Joanna wbiła wzrok w regał z książkami.
– Co to jest? – zapytała. – Gdzie moje Waltosie?
– Jakie…
– Opracowania Hofmańskiego i Waltosia z prawa karnego.
Oryński odchrząknął.
– Kolekcjonuje je – wyjaśnił. – Każde wydanie ma inny kolor.
– Ale ja zajmuję się prawem cywilnym… – odparł bezradnie pechowiec.
Joanna prychnęła.
– Tym bardziej powinieneś stąd znikać.
Kordian miał już przygotowaną formułkę, którą zamierzał przekonać mężczyznę, by jak najszybciej uciekł z pola walki, ale nie zdążył jej użyć. Prawnik szybko zrozumiał, że już nie znajduje się w swoim biurze. Zabrał kilka teczek, zamknął laptopa i wsunął go pod pachę, a potem czym prędzej wyszedł na korytarz.
Oryński zamknął za nim drzwi.
– Chwilę mnie nie ma i Waltosie znikają – bąknęła Chyłka, podchodząc do biurka. Oparła się o blat, jakby nagle zabrakło jej sił.
Kordian podszedł do niej. Przez moment chciał ją podtrzymać, ale kiedy obejrzała się przez ramię i posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, w mig zrezygnował. Znali się na tyle dobrze, by rozumieć się bez słów.
Joanna obeszła biurko i ciężko opadła na fotel.
– Ostrzegam, Zordon. Nie patrz tak na mnie.
– Jak?
– Jak na raroga.
Usiadł na niewygodnym krześle po drugiej stronie biurka i uniósł brwi.
– Kolejny frazeologizm, którego nie znasz, co?
– Mhm – potwierdził.
– Sprawdzisz sobie w Google – rzuciła, a potem odsunęła papiery na skraj blatu. – Ale najpierw wyszukasz mi wszystko, co się da, na temat immunitetu sędziów Trybunału Konstytucyjnego.
Znów popatrzył na nią, jakby zobaczył ducha. Mimo wszystkiego, co działo się wczoraj, nie umknęła mu wiadomość o tym, że prokuratura zamierzała postawić zarzuty Sebastianowi Sendalowi. Właściwie nikomu taki news nie mógł umknąć – była to sprawa bez precedensu. Sam fakt, że oskarżyciele mówili o tym publicznie, kazał sądzić, że coś jest na rzeczy.
– Dlaczego cię to interesuje? – spytał.
– Bo Sendal do mnie przyszedł.
– Ale…
– Odwiedził mnie w szpitalu. Dał mi jakieś chwasty.
– Co?
– Kwiaty. Wiesz, jak je lubię.
Oryński przełknął ślinę i potarł nerwowo kark. Formalnie Chyłka nie była już jego patronką, nic nie przemawiało też za tym, by prowadziła z nim jakąkolwiek sprawę. On mógł pochwalić się jedynie statusem junior associate, ona była partnerem. Przepaść zawodowa między nimi na dobrą sprawę wykluczała współdziałanie. Tyle że łatwo było zasypać ją względami osobistymi.
Odsunął tę myśl. Od wczoraj zmagał się z oceną ich relacji i… Nie, właściwie nie od wczoraj. Robił to, od kiedy poznał Chyłkę.
– Widzę, że coś jest wybitnie nie w porządku – odezwała się. – Wyrzuć to z siebie i bierzmy się do roboty.
– Coś? Wszystko jest nie w porządku.
– To znaczy? Mnie na to nie wygląda. – Rozejrzała się. – Pomijając znikające Waltosie, rzecz jasna.
– Dopiero co wyszłaś ze szpitala.
– Zgadza się.
– I trafiłaś tam, bo…
– Zająknij się o tym słowem, a oberżnę ci język, Zordon.
Pokiwał głową. Nie miał zamiaru informować nikogo o tym, w jakim stanie znalazł ją w jej sypialni, ale w zasadzie nie musiał. Każdy, kto choć trochę znał Joannę, mógł dojść do prawdy poprzez krótką dedukcję. Kordian postanowił jednak zostawić tę myśl niewypowiedzianą.
Przesunął dłonią po krawacie, patrząc na prawniczkę spode łba.
– Nie możesz przyjąć nowej sprawy – bąknął.
– Nie? Kto mi zakazał?
– Podpisałaś umowę, w której zobowiązałaś się bronić ojca.
– Nie szkodzi.
– Pacta sunt servanda.
Chyłka wbiła w niego wzrok i odgięła się na krześle. Przez moment wyglądała, jakby miała zamiar przyzwać moce piekielne i sprawić, że strawi go ogień.
– Atakujesz mnie łaciną?
– Mówię tylko, że umów się dotrzymuje.
– To wyzwanie.
– Słucham?
– Nikt nie atakuje mnie łaciną, wiesz dlaczego? – zapytała, ale nie czekała na odpowiedź. – Bo wszyscy wiedzą, że przegrają w tym starciu. Ale w porządku, skoro rzuciłeś rękawicę, podejmuję.
– Chyłka…
– Te futueo et caballum tuum.
– Nie wiem, co to znaczy.
– W wolnym tłumaczeniu? Cóż, po polsku nie brzmi tak wzniośle. Pierdolę ciebie i konia, na którym jeździsz.
Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Poruszył się nerwowo na krześle i rozejrzał, jakby gdzieś w pokoju mógł odnaleźć ratunek. Naraz poczuł się, jakby był w pracy pierwszy dzień. Jakby dopiero co opuścił noręoborę, gdzie w boksach kłębili się praktykanci i stażyści, i po raz pierwszy stawił się przed obliczem patronki.
A przecież przeszli od tamtej pory długą drogę. Nie było łatwo, zapewne dla żadnej ze stron, ale ostatecznie trudno było nawet powiedzieć, by nauczyli się ze sobą żyć – ich zażyłość wybiegła znacznie dalej. Zbliżyła się do symbiozy.
– Już odebrało ci mowę? – zapytała. – A to dopiero początek mojego łacińskiego arsenału.